|
Mam na imię Anna.
Kiedy byłam bardzo mała, z samego rana na bosaka i w nocnej koszulce biegłam do pokoju mamy, gdzie ona już siedziała przed lustrem. Opierałam policzek o jej kolana i patrzyłam na rozłożone na toaletce kosmetyki.
– Zamknij oczy.
Pędzelek dotykał mojej skóry i łaskotał tak, aż wybuchałam śmiechem.
– Nie odsuwaj się! – Mama też się śmiała. – Jak bę-dziesz duża, polubisz to!
Uwielbiałam wdychać wszystkie jej zapachy: puder pachniał słodko, krem – kokosem, pastele do oczu całkiem jak odżywka do włosów, a mama jak ma-ma. Byłam taka szczęśliwa, gdy gładziła mnie po-tem po policzku i szeptała: „Zdobi cię młodość, Aniu…”.
Widziałam nas w lustrze – byłyśmy tak różne. Strasznie chciałam mieć jej niebieskie oczy, ślicz-ne jasne loki jak z portretu Złotowłosej w książce, którą dostałam kiedyś od Gabi... Oplatałam jej szyję rękami, przyciskałam serce do jej serca i słuchałam, jak każde bije w innym rytmie.
Dzisiaj jest niedziela. Policjant, robiąc pierwszy wpis w protokole, mówi, że mamy piąty grudnia dwa tysiące dziesiątego roku. Za oknami komisaria-tu dopiero wstaje szary, zimny świt. Słyszę pług odśnieżający podjazd, szczęk łopaty. Gdzieś daleko kołuje dźwięk syreny pogotowia.
W domu mojej mamy dzwoni telefon.
– Pani Cecylia Budzisz? – pyta policjant i rzuca na mnie okiem. Wyjaśnia, że dzwoni z komisariatu. – Jest tu pani córka Anna. Powinna pani do nas przy-jechać… Tak, to ważne. Ania twierdzi, że stało się coś złego.
I tak to się zaczyna.
Rozdział 1.
Mój brat Aaron jest starszy ode mnie tylko o trzy i pół roku, ale jak go ktoś o to pyta, mówi, że o cztery. „Trzy i pół!” – upieram się, na co on się uśmiecha, bo przyłapałam go na kłamstwie. „No dobra, trzy i pół. Co to zmienia?”.
To on nauczył mnie wiązać buty, kiedy miałam cztery lata albo pięć.
– Popatrz – kucnął przy moich nóżkach, którymi machałam w powietrzu, siedząc na pufie w przedpokoju naszego domu. – Widzisz? Tu łapiesz i wiążesz…
Zawiązał mi naprawdę śliczne kokardki. Zaraz po-tem przyjechała po nas ciocia Gabrysia i zabrała nas do Gdańska na Jarmark Dominikański. W samochodzie siedzieliśmy z tyłu, przypięci pa-sami bezpieczeństwa, a ciocia paliła papierosa za papierosem i każdy niedopałek wkładała do wąskiej popielniczki, która była już tak zapcha-na, że w ogóle nie chciała się zamknąć.
– Wysyp ją – zwróciła się do Aarona.
– Gdzie? – zdziwił się mój brat, na co Gabi odpo-wiedziała takim tonem, że od razu było wiadomo, że lepiej z nią nie zaczynać:
– Gdzieś. Sam pomyśl gdzie!
Aaron zwolnił więc pas, który wcześniej ciocia ka-zała mu zapiąć, żeby w razie wypadku nie uderzył głową w przednią szybę, a potem wyjął całą po-pielniczkę i wysypał jej zawartość za okno.
W Gdańsku ciocia kupiła nam watę cukrową, która miała bajecznie niebieski kolor i którą rwaliśmy z patyka palcami mimo ostrzeżeń, że nie będziemy mieli gdzie umyć rąk.
– Stójcie tu! – rozkazała w pewnym momencie, wskazując nam murek przy kiosku Ruchu. – Aaro-nie, pilnuj siostry, ja tylko wejdę do tamtej gale-rii…
Było strasznie gorąco, żółta sukienka w groszki lepi-ła mi się do ciała. Odklejałam ją co chwila, ale kle-iły mi się też palce, więc musiałam je dokładnie oblizać, każdy po kolei.
– Patrz! – Brat szturchnął mnie i wskazał coś, co górowało nad straganami.
Przysłoniłam dłonią oczy i mrużąc je, popatrzyłam we wskazanym kierunku. O rety! Widok całkiem zaparł mi dech w piersiach.
Spomiędzy budek, prześwietlony przez słońce, w mieniących się kolorami ubraniach, które po-wiewały za nim jak błyszczące welony, nadchodził człowiek na szczudłach! Wydawał mi się tak wyso-ki, że niemal wyższy od kamienic i latarni. Za nim kroczyła kobieta – też na szczudłach. Miała umalo-waną na biało twarz i mnóstwo wstążek we włosach. Kiedy przyłożyła do swoich warg pla-stikowe kółeczko i puściła kilka baniek, poczułam się tak, jakbym zobaczyła prawdziwe czary! Zerwa-łam się na równe nogi i pobiegłam do niej. Z krzykiem podskakiwałam, kiedy w powietrzu po-jawiała się kolejna bańka. Goniłam je, machając rękoma i piszcząc jak inne dzieci.
Kiedy w końcu przypomniałam sobie o Gabrysi i Aaronie, nigdzie nie było murku, stoisk z goframi i tamtej brukowanej ulicy. Jakaś kobieta wpadła na mnie i skrzyczała mnie tak, jakby to była moja wina:
– Patrz, jak chodzisz, niegrzeczna dziewczynko!
I natychmiast odczarowała cudowną chwilę. Słońce ukryło się za chmurami, od rzeki wiał chłodny wiatr. Bardzo starałam się znaleźć powrotną drogę, ale zamiast zbliżyć się do brukowanej ulicy i straganu z goframi, dotarłam do mostu i rzeki. Usiadłam na ławce i czekałam. W końcu zaczęłam płakać.
– Maleńka, co ci się stało? – Starsza kobieta miała zapadniętą twarz i sińce pod oczami, które wyglą-dały całkiem jak u mojej mamy.
– Nie ma mojej cioci i brata!
Kobieta przywołała jakiegoś pana.
– Ta mała się zgubiła.
Oboje zaczęli się rozglądać po straganach. Kobieta wołała:
– Halo! Czy to nie pani dziewczynka?! Ta mała nie może znaleźć swojej cioci!
– A jak wygląda twoja ciocia? – spytał mężczyzna, kucając przede mną.
Pytanie było dziwne. No bo jak miała wyglądać ciocia? Ciocia to ciocia!
– Nie płacz. – Mężczyzna pogłaskał mnie po wło-sach. – Ciocia na pewno zaraz się znajdzie. No, no! Wiele dzieci się gubi i zaraz się odnajdują! Nic się nie martw…
Tak bardzo szukałam cioci, że wszędzie ją widzia-łam. Co chwila podrywałam się z ławki i zaraz sia-dałam, bo pani, która miała nią być, okazywała się kimś innym.
Płakałam już na całego, kiedy w końcu w uliczce pojawiła się Gabrysia. Zobaczyłam ją, wyrwałam się starszej pani i biegiem rzuciłam w jej ramiona. Przytuliła mnie naprawdę mocno, tak że ledwie mogłam oddychać.
– Tak się o ciebie bałam… – westchnęła z ulgą. – Tak się bałam! Jak mogłaś odejść tak daleko?!...
Aaron stał za nią i wyglądał na naprawdę przerażo-nego, aż dostał rumieńców.
– Wracamy do domu, skarbie…
Gabi wzięła mnie na ręce, chociaż byłam na to za duża i za ciężka.
– Mogła pani zgubić dziecko! – wtrąciła się starsza pani. – Siedziała tu dobre piętnaście minut, zanim się pani znalazła!
– Trzeba uważać na dzieci – dorzucił miły starszy pan.
– Tylko bez takich komentarzy! – rzuciła podniesio-nym głosem Gabi.
– Bez komentarzy! – fuknęła kobieta. – Znalazła się odpowiedzialna „ciocia”!
Gabi w drodze do samochodu milczała, ale gdy przypięła już nas pasami, usiadła za kierownicą i zamknęła drzwi, odwróciła się i syknęła ze złością:
– Zabiję cię, jeśli to się powtórzy!
I zanim zdążyłam się zorientować, co właściwie się dzieje, uderzyła brata w policzek. To nie był taki cios, jakiego byłam świadkiem kiedyś w domu Da-niela, kolegi z podstawówki, gdy poszłam do niego z dzienniczkiem pełnym uwag, którego Daniel za-pomniał ze szkoły, a jego tata walnął go tak, że Daniel runął na ziemię i nakrył się nogami. Potem opowiadał, że widział przed oczami kręgi i paski jak na kreskówkach w telewizji. Ale kiedy ciocia plasnęła otwartą dłonią Aarona, ten natychmiast pochylił głowę, a mnie do oczu znowu napłynęły łzy.
|