|
Zwykle kuliłam się za kanapą o wielkich toczonych nogach, piękną i niewygodną – jak niemal wszystkie piękne rzeczy. Nie było to szpiegowanie, raczej poszukiwanie schronienia.
Był to najbardziej przestronny pokój. Dla mnie wtedy tak samo ogromny, jak jego meble i w ogóle wszystko, co się tam znajdowało. Meble często przybierały kształt zwierząt albo gór, a nawet wodospadów spadających delikatnie i bezgłośnie na wzory dywanu. Pachniało w szczególny sposób, inaczej niż w pozostałych częściach domu. Teraz nazywam tę woń „zapachem salonu”, jest to mieszanina woni dywanu rozgrzanego grzejnikami, pasty do podłogi i mahoniu. Z sufitu zwieszały się dwa wielkie żyrandole, niczym drzewa, z których gałęzi, miast liści, wyrastały szkiełka. Odbijały ruchome gwiazdeczki, jakby były żywe, a ich życiem był blask emanujący z dołu, z chodnika, gdzie drżały w swoich kloszach inne błękitne płomyki.
Niania María i kucharka Isabel odczuwały wręcz nabożny szacunek dla tych żyrandoli, które ku mojej konsternacji nazywały „pająkami”. Prawdziwego pająka widziałam tylko raz, któregoś dnia w rupieciarni obok kuchni. Spowodował wielkie podniecenie w świecie, w którym się poruszałam (kuchnia, prasowalnia, spiżarnia). Pojawił się, wzbudzając histeryczne krzyki. Ku mojemu zdumieniu Niania María, zawsze tak poważna i powściągliwa, wskoczyła na krzesło, dusząc krzyk przyłożonymi do ust rękami, aż Isabel jednym trzepnięciem zabiła pająka. Było to zwierzę nieduże, czarne i włochate, które wywołało we mnie większą ciekawość niż obrzydzenie, a w końcu – pewne współczucie. Isabel zebrała papierem to, co z niego zostało, i wyrzuciła do śmieci. Nie miał zatem wiele wspólnego z dwoma żyrandolami wzbudzającymi w obu kobietach taki zachwyt, a nawet uwielbienie. Rzeczy takie jak te dzień za dniem wpływały na zwiększanie przestrzeni dzielącej mnie od świata starszych: dalekich Olbrzymów, nieprzewidywalnych i odrobinę dziwacznych.
Nie wiem, czy szkiełka-liście owych żyrandoli miały własne życie, ale pewne jest, że wydawało mi się, iż słyszę dalekie i tajemnicze brząkanie pośród ich gałęzi, a blaski, które w tę i z powrotem przebiegały od jednych do drugich, tworzyły swego rodzaju rozmowę, w języku, którego ja jeszcze nie znałam, ale jeszcze miałam się nauczyć. Był też złoty zegar, z kulą z białej porcelany i niebieskimi malunkami, otoczony lśniącymi ornamencikami. Szczególnie mnie nęcił, bo kojarzyłam go z bezcennymi skarbami, wspominanymi w bajkach, czytywanych przez Nianię albo opowiadanych przez Isabel, którymi karmiła się moja wyobraźnia. Poprzez szyby, firany i zasłony ograniczające widok na zewnątrz widać było ulicę w dole, bardzo blisko, bo mieszkaliśmy na antresoli, która wtedy nazywała się główną, a może i teraz tak się nazywa. Prześlizgnąwszy się ostrożnie po dywanie i dotarłszy do jednego z dwóch balkonów otwierających się na zewnątrz, odsuwałam firany i wychylałam się na świat latarni i latarnika. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, widziałam mur z czerwonej cegły, otaczający ogrody kościoła i klasztoru Cudownej, dokąd niedzielami prowadzała mnie Niania. Sponad muru wyłaniały się korony drzew, a kiedy wiał wiatr, widziałam i słyszałam ich nocne kołysanie, niczym głos, który chciał coś przekazać komuś, gdzieś, kiedyś. Czułam wtedy lekki dreszczyk, nie wiedziałam jeszcze czy niepokoju, czy przyjemności, szczególnie w księżycowe noce, jak wtedy, kiedy zobaczyłam biegnącego Jednorożca. Z baśni Andersena, znakomitego towarzysza moich pierwszych lat, dowiedziałam się, że kwiaty mają swój język, swoje nocne bale, gdzie królują, a trochę później marnieją, aż kończą w śmieciach. Jednak przede wszystkim nauczyłam się, że istnieje tajemny język, do którego ja mam dostęp. Pewnego razu, w dniu odwiedzin ciotki Eduardy, usłyszałam, jak mama mówi zmartwiona:
– Ta dziewczyna nie mówi… Trzeba się naharować, żeby wydusić z niej choćby słowo.
A Eduarda – nie lubiła, żeby nazywać ją ciotką – odpowiedziała:
– Lepiej dla niej. – Popatrzyła na mnie po raz pierwszy swoimi wielkimi błękitnymi oczyma, podobnymi do tych Jednorożca, a może takimi samymi, i dodała: – Pewnie ma jakiś inny język.
Z tym innym językiem i wiedzą, że zwiędłe kwiaty mogą odżyć nocą, i że swoje historie opowiadają filiżanki, widelce, cerówki i patelnie, podpływałam stateczkiem z gazety do jaskini pod wysoką niewygodną kanapą, gdzie dane mi było ujrzeć, usłyszeć i powąchać wszystkie te stworzenia, które udawały, że mnie nie widzą, ale mnie kochały. Może lubiłam w to wierzyć. Już jakiś czas wcześniej dwa posążki, jeden czarny, a drugi biały, dawały mi znaki. Czasem unosiły rękę i machały nią na powitanie, innym razem się uśmiechały. I, co dziwne, bardziej uśmiechał się ciemny posążek, ten, którego twarz była ledwie widoczna. Ponad tymi wszystkimi rzeczami wiał jakby niski tajemny wiatr, który wraz ze mną przesuwał się tuż przy samej podłodze, gładząc dywan, w stronę balkonów – tak jak wtedy, gdy jesienią usłyszałam szelest suchych liści pod kopytami Jednorożca. W tamtym czasie jeszcze nigdy nie byłam w lesie, a jednak przeczułam to, tak jak lata później – kiedy już nie tylko słuchałam historii z ust Maríi albo Isabel, ale czytałam i potrafiłam sama je podnieść spośród stron tych książek, które były dla mnie tak ważne.
Siedząc pod kanapą albo pod jakimkolwiek innym meblem, gdzie mogłam zwinąć się w kłębek, słyszałam echo, szepty i ploteczki rozmawiających ze sobą iskierek światła. Rozmowa pośród rozblasków, którą stopniowo zaczynałam rozumieć. Tak, istniał inny język i należał do mnie. Eduarda miała rację.
Chociaż czasem dokonywałam pośpiesznej przeprawy na drugą stronę, kiedy dobiegały do mnie strzępy rozmów Olbrzymów z salonu – przy zapalonych pająkach, zaciągniętych zasłonach – brzęk kieliszków i dziwne, niemal przytłumione śmiechy, które dla mnie wtedy były jedynie gardłowym dźwiękiem, odrobinę bolesnym. Przypominam sobie teraz coś, czego wtedy nie wiedziałam – w najwcześniejszym dzieciństwie oprócz tego, że nie mówiłam, również nigdy się nie śmiałam. Nie wiedziałam, co to śmiech, i prawdę powiedziawszy, śmiechu swoich braci Jerónima i Fabiána też bardzo długo nie słyszałam. Nawet kiedy wracali ze szkoły, wchodzili do Pokoju Nauki i wysypywali zawartość teczek na stół. Byli ponurzy, czuli się źle nawet sami ze sobą, już niezbyt dziecięcy, ale jeszcze nie mężczyźni, na tej ziemi niczyjej zwanej dorastaniem. Pogrążali się w swoich książkach, kręcili ołówkami, otwierali i zamykali zeszyty, wymieniali zdania, pytania, a czasami zrywali się i splatali w udawanej bójce – nieodmiennie kończącej się bez zwycięzcy i bez pokonanego – po czym wracali do nauki. Albo przynajmniej tak to wyglądało: znowu otoczeni ołówkami, zeszytami, gumkami do ścierania i tą czy ową temperówką o zbyt stępionym ostrzu. Nigdy jednak nie słyszałam, żeby się wtedy śmiali. Cristina, rzecz jasna, pozostawała bardzo daleko od tych rzeczy, zabarykadowana w swoim pokoju. I śmiała się.
Dobrze, kiedy w salonie słychać było śmiechy i żółte światła na pająkach nie były już refleksami światła wymieniającymi pomiędzy sobą informacje, cieniami i odblaskami tajemniczo odbijanymi na suficie albo na ścianie, bezgłośnymi słowami, tajemnym językiem, wtedy, jak mówiłam, odpływałam w przeciwną stronę, papierowy stateczek robił zwrot, ze swymi wiadomościami o syropie na kaszel, tranie, pigułkach na powiększenie piersi i tabletkach przeciwbólowych Cerebrino Mandri, i niósł mnie do kuchni, bo jej mieszkańcy z krwi i kości już się wcale nie śmiali, byli pogrążeni w głębokim śnie, a zza drzwi tak zwanego Pokoju Niań nawet można było dosłyszeć chrapanie. Kuchnia także stanowiła skrawek świata, który zamieszkiwałam. Andersen powiedział mi, że filiżanki, imbryki, widelce, a nawet patelnie też mają swoje nocne życie. Zaglądałam do szafki i wydawało mi się, że słyszę chrapliwy głos, żałosny i zagniewany głos starego imbryka przeciętego ledwo widoczną, lecz zapowiadającą nieuchronne pęknięcie rysą. I słuchałam skarg łyżek i widelców zmieszanych w brzęku w najbardziej różnorodnej szufladzie w całej kuchni: tam, gdzie kończyły wszystkie nie do pary, pokonani żołnierze przegranej bitwy z czasem, na zawsze usunięci z jadalni Olbrzymów. Płakali, lamentując nad oddzieleniem od jakiegoś towarzysza albo przyjaciela, o którym myśleli, że jest nierozłączny, a ja słyszałam ich lament. I pamiętam doskonale łyżeczkę, włożoną do filiżanki, żeby wyschła, po której spływała łza, jak maciupeńka gwiazdka, tak powoli, że zdawało się, iż nigdy nie spadnie. W letnie noce budził się także świerszcz w swej malutkiej klateczce przy resztkach liścia sałaty, z miłością położonego przez Isabel. I szklanka przy samym oknie, ze swą radosną zieloną gałązką pietruszki. Czasem z podwórka kuchni – nie było takie, jak to mojego narzeczonego Paca – dobiegał jakiś hałas. Za otwartym oknem następne okno o żółtym świetle zapalało się na murze naprzeciwko. Ciekł jakiś kran. Potem znowu nocna cisza, w całej swojej okazałości, ta, która odsłaniała – przynajmniej wtedy dla mnie – tysiąc ukrytych światów domu, i może wszystkich domów.
I wtedy właśnie, pewnej nocy zobaczyłam biegnącego Jednorożca. Był bardzo szybki, biegł, niczym refleksy szkła, aż zniknął w narożniku obrazu, a za nim lekki szmer tratowanego listowia i woń opadłych listków. Po chwili wrócił. Łagodnie zajął swoje miejsce, gładzony dłońmi jasnowłosej dziewczyny, która, jak mi się zdawało, przyglądała mu się na poły miłośnie, a na poły z radością i zdumieniem.
Bardzo dokładnie pamiętam tamtą noc, bo właśnie następnego dnia po raz pierwszy w życiu stanęłam twarzą w twarz ze światem Olbrzymów. To znaczy, zaprowadzono mnie do szkoły przy pasażu Łabędzim: Saint Maur.
|