|
Szkoła przy pasażu Łabędzim była szkołą Cristiny. Dowiedziałam się o tym natychmiast, ledwie przekroczyłam próg i weszłam po schodach. Niania María rąbkiem fartucha wytarła mi łzę z policzka, poleciła, żebym była grzeczna, żebym zawsze słuchała, co się do mnie mówi, a kiedy zdarzy mi się coś przykrego, żebym powiedziała Jezuskowi, ale że to nie będzie konieczne, bo te panie są bardzo dobre i bardzo święte, i że sama zobaczę, jak będzie dobrze. Ale kiedy rozdzieliły nas ręce siostry Monique, odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Niania też unosi rąbek fartucha do oczu i ma bardzo pomarszczone usta, jak te skarpetki do cerowania, które nosiła w kieszeni razem z kanapkami, kiedy szłyśmy do parku, zwanego wtedy Ogrodami Muzeum. Bo było tam muzeum, z wielkim szkieletem w środku, który nazywał się Mamut, a który ja kojarzyłam, bez powodu i bez żadnego sensu, ze słowem mama.
Kiedy siedziałam w klasie najmniejszych dzieci, madame Saint Genis – żadna siostra, to słowo zarezerwowano dla służących ze szkoły – pochyliła się z czułością nade mną, siedzącą w pierwszym rzędzie w podwójnej ławce; była dwuosobowa, ale ja jeszcze nie miałam koleżanki. Kiedy opływał mnie nieokreślony zapach, mieszanina kadzidła, świec i oddech pachnący kawą z mlekiem (na pewno dopiero co zjadła śniadanie), oświadczyła mi, że Cristina, wielka Cristina, która wyrzuciła mnie ze swojego pokoju i sprawiała, że czułam się winna z powodu swoich narodzin, albo przynajmniej dlatego, że urodziłam się nie w porę, była przykładną uczennicą, nieskazitelną, pobożną, pilną i miłą. Że oczekuje się ode mnie identycznego zachowania i madame Saint Genis bardzo kocha moją rodzinę. Miałam wtedy pięć lat.
W trakcie tej rozmowy – a raczej monologu – udało mi się postawić serię pytań. Przykładną? Powiedziałam do siebie: Przykładała się do czego? Do tamtego czasu słowo to było bardzo konkretne i specyficzne. Na przykład rok wcześniej przyłożono mi kompres, kiedy bardzo kaszlałam.
Jerónimo i Fabián odbyli ze mną zaledwie kilka bardzo krótkich rozmów, ale okazywali mi pewną sympatię, a może czułość, której wtedy nie potrafiłam docenić. Pewnego dnia, gdy patrzyłam, jak wyrzucają zawartość swoich teczek na stół, zapytałam:
– Jak jest w szkole?
Oni spojrzeli na mnie i Jerónimo powiedział:
– To wojsko!
Fabián dodał:
– To wojsko; jesteś częścią batalionu i masz kapitanów, poruczników, generałów…
Jerónimo nachylił się do mnie i po raz pierwszy pogładził mnie po głowie.
Ale ja tego nie zapomniałam i niedługo potem spotkałam się ze swoimi porucznikami albo kapitanami, albo generałami… Wszystkimi tymi paniami, o których Niania María powiedziała, że są dobre i święte. I że wszystko będzie dobrze.
2
Ale nie wszystko było dobrze. Rozpoczęła się twarda walka o moje kryjówki, o moje miejsca i noce. Wcześniej musiałam tylko się chować, być ostrożna, prześlizgiwać się cichutko po korytarzu do drzwi oddzielających strefę parkietu niepastowanego od pastowanego. Teraz musiałam być o niebo bardziej przezorna, bo do domu ze szkoły docierały niepokojące wiadomości, które mama czytywała ze zmarszczonym czołem. Wcześniej, przy jakiejś okazji wezwała mnie do swojego gabinetu, gdzie znajdowała się toaletka pełna szklanych flakoników oraz lustra, które też zatrzymywały i odbijały świetlne refleksy, choć nieniosące ze sobą żadnego znaczenia. Były to tylko refleksy, nie wiadomości, nie świetliste słowa, misterne, wybuchające malutkie gwiazdeczki, jak nocą w salonie, pod kanapą.
Mama miała w palcach kartkę papieru, a na nosie okulary, co nadawało jej jeszcze surowszy wygląd:
– Zawołałam cię tutaj, bo piszą, że źle się zachowujesz w szkole. Pierwszego dnia zasnęłaś na mszy, a do tego płakałaś. To mnie dziwi, bo ja byłam z ciebie dumna właśnie dlatego, że nigdy nie płaczesz bez powodu. Poza tym nie chciałaś jeść i schowałaś się pod ławką. Twierdzą, że są zaskoczone, iż w twoim wieku znasz alfabet i że bez trudu nauczyłaś się czytać, ale z drugiej strony jesteś niezdyscyplinowana, na przerwach nie chcesz się bawić z innymi dziewczynkami i nie da się z ciebie wyciągnąć prawie żadnego słowa… chyba że na lekcjach czytania. Co masz na ten temat do powiedzenia…?
Nie miałam nic do powiedzenia na ten temat ani żaden inny, który miał jakikolwiek związek z Olbrzymami. Chyba tylko to, że najbardziej skupiałam się na tym, żeby od nich uciekać, albo przynajmniej pozostać niezauważoną. W mojej kompanii trudno było jednak nie zostać zauważoną przez kapitana, którego mi przydzielono. Nazywał się madame Colette. Zatem nic nie powiedziałam i popatrzyłam w drugą stronę, co wprawiało mamę w dość zły humor.
– Mówię do ciebie, Adriano – powiedziała bardzo powoli. Zwykle nie nazywano mnie Adrianą, ale Adri, i już ten drobiazg wydał mi się złowróżbny. Wyszeptałam więc najciszej i najwolniej, jak potrafiłam:
– Nic.
Bo nic nie mogłam powiedzieć o chłodzie, który nagle zalał moje niemal sześcioletnie serce, kiedy już pierwszego dnia moja kapitan przyjęła mnie słowami:
– Jesteś za mała do tej klasy… ale mając na względzie, że jesteś siostrą Cristiny, będziemy wobec ciebie cierpliwe.
Była wysoka, miała grube i kościste palce, które wbiła mi w łopatki, popychając mnie na moje miejsce. Potem spojrzała z góry. Nie przypuszczam, żebym kiedyś zapomniała jej bladoszare oczy, z drobniutkim czarnym punkcikiem jak główka od szpilki pośrodku, i suche, szerokie usta, po których co chwilę przesuwała językiem, zwilżając je. Bezskutecznie.
– Nie jesteś podobna do Cristiny… Na pewno jesteś podobna do taty, prawda?
Nie wiedziałam, do kogo jestem podobna. Tak naprawdę nigdy nie zauważyłam, żebym była podobna do kogokolwiek. Dlatego nic nie powiedziałam, jak miałam w zwyczaju.
Jako kapitan madame Colette nie była osobą, którą można by uznać za miłą, zresztą i poza tym pozostawiała wiele do życzenia, bo nie była też odważna. Na drugi czy trzeci dzień mojej żołnierskiej służby w jej kompanii pojawiła się malutka myszka pod drzwiczkami prowadzącymi do dziwacznego skrzyżowania szafy i magazynku; zaskakujące, że właśnie w naszej klasie. Wtedy fałszywy kapitan zapiszczał tak głośno, jak nikt nigdy nie zapiszczał, podkasał spódnicę i blady, roztrzęsiony, wskoczył na stół i stał tam, dopóki nie przyszły jakieś siostry i miotłą nie zabiły biednej myszki, w przerażeniu biegającej w kółko. Ciągle wspominam ją ze ściśniętym sercem, była tak malutka, tak bezbronna i tak delikatna. Wydawało się, że powtarza się sytuacja z Nianią Maríą i pająkiem. Myślę, że to wtedy zaczęłam nienawidzić swojego kapitana. Była tchórzliwa, niegodziwa i głupia, trzy rzeczy, które w książkach o Beau Geste – czytanych trochę później, pożyczanych przez Jerónima i Fabiána – okazywały się nie do przyjęcia. Czasy szlachetnych ideałów, gwiazd w salonie, słów odbijanych na ścianach przez błękitne płomyki latarni zapalanych przez człowieka, którego nie znałam, ale nazywałam swoim przyjacielem. Ten płomyk, jak litera albo znak, albo pożegnanie na zawsze.
Gdy tamtego popołudnia wróciłam do domu, uznałam, że mam prawo zasiąść do stołu w Pokoju Nauki, ze swoim zeszytem do kaligrafii i elementarzem, a Jerónimo i Fabián spojrzeli na mnie wzrokiem, w którym mieszały się zdumienie i czułość – w tamtych czasach to uczucie mogłam skojarzyć tylko z Maríą, Isabel i bliźniakami. Wysłuchali mnie, powiedziałabym, że wręcz chętnie, kiedy im powiedziałam:
– Mój kapitan nie jest kapitanem, jest tchórzem…!
Spojrzeli po sobie, a potem Fabián zapytał mnie dlaczego, a ja opowiedziałam historię o myszy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak się śmieją. Jerónimo posadził mnie na kolanach i powiedział:
– Nie jest kapitanem i nie dowodzi kompanią, tylko plutonem.
Obaj wybuchnęli śmiechem, który kompletnie mnie zaskoczył, bo nigdy, przenigdy, ani wcześniej, ani później, czegoś takiego w tamtym domu nie słyszałam. Jerónimo pogładził mnie – po raz drugi – po głowie i powiedział:
– Nie martw się, jesteśmy tutaj, żeby bronić cię przed kapralem Colette, skoro ją zdegradowali! Bo jesteśmy kapitanami.
Ale śmiali się tak bardzo, że im nie uwierzyłam.
(Wiele lat później polegli obaj, w przeciwnych okopach, wierząc jeszcze, że walczą z tymi słowami: „tchórz”, „niegodziwiec”, „głupiec”, jak Beau Geste z ich dzieciństwa. Ten Beau Geste, który nigdy nie istniał.)
Nagle zdałam sobie sprawę, że do tamtego czasu nigdy nie czułam się tak smutna jak wtedy. Spowijająca mnie nadzieja i pełne niepokoju oczekiwanie, które wiązałam ze swoim wejściem w nieznany świat szkoły z pasażu Łabędziego, zaczęły się stopniowo ulatniać. Szybko musiałam odrzucić wszelkie domysły, wliczając w to Łabędzia: nie było wszak żadnego łabędzia, i dzień za dniem konstatowałam, że słynne wojsko – niepozbawione pewnej atrakcyjności w ustach moich braci, jako że było nieznane – także rozpływa się w nicość. Zdegradowałam wszystkich: kapitanów, sierżantów, a nawet kaprali; wszyscy stali się szeregowcami. A na koniec tego pierwszego roku nawet i oni się nie uchowali. Nie było już wojska. Jedynie kilka kobiet w czerni, z długimi trenami, które z upływem czasu – zostały zaprojektowane przed stuleciem – zaczęły zbierać ogromną agrafką na biodrze i rozpuszczać od wielkiego święta. W takich sytuacjach patrzenie na ich korowód, kiedy idąc do kaplicy, przechodziły przez ogród, było jak patrzenie na wychodzące w morze wielkie czarne okręty.
Nie tylko nie było już Beau Geste, puste stały się też słowa, niczym szklanki postawione do góry dnem; takie jak wypowiedziane przez matkę, które jeszcze rozbrzmiewały w moich uszach: „Zobaczysz, jak ci się będzie podobało w szkole, bo ty lubisz słuchać ładnych rzeczy, które zrobią z ciebie dziewczynkę tak dobrą jak Cristina, a wtedy wszyscy będziemy mogli czuć się z ciebie dumni”. Ton jej głosu wzbudzał podejrzenia, że w tamtej chwili nikt nie był ze mnie dumny. I nagle pomysł zmienienia się w kogoś takiego jak Cristina oczarował mnie. Nic nie wiedziałam na temat wielkich cnót mojej starszej siostry, nawet jej nie poznałam, tak jak stopniowo poznawałam Jeronima i Fabiána. Być jak Cristina – takie było moje przeznaczenie. Obietnice mamy się jednak nie spełniły.
Nie tylko nie byłam podobna do Cristiny, ale też najwyraźniej stanowiłam jej przeciwieństwo. Zapewne nikt nie był ze mnie dumny. Co samo w sobie wydawało mi się absolutnie zbędne, podobnie jak większość słyszanych przeze mnie słów, choć właściwie już przestawałam słuchać, żeby w ten sposób móc powrócić do swojego intymnego języka (jak to określiła Eduarda). Zaczęłam zatem z subtelną melancholią wspominać Eduardę. Z jakiego powodu nie widywaliśmy jej częściej? Była starszą siostrą mamy i mieszkała daleko, na północy, według tego, co mawiała mama – pół żartem, pół serio – „w resztkach zrujnowanego zamku, który ona uparcie nazywa domem…”. Te resztki zrujnowanego zamku zaczęły nabierać formy w mojej wyobraźni. Eduarda – już wspominałam, że chciała, żeby nie nazywać jej ciocią, tylko po prostu Eduardą – mówiła, że mama i ona, i cała ich rodzina, należą do gałęzi normandzkiej. Zapytałam bliźniaków, co to takiego ta normandzka gałąź, i Fabián, większy gaduła, powiedział mi, że ze strony mamy posiadamy normandzkie korzenie, chociaż bardzo, bardzo dalekie.
– A co to są normandzkie korzenie?
– To znaczy, że pochodzimy z Normandii, która znajduje się na północy Francji, a nazwa tego regionu pochodzi od Normanów.
– Kim byli Normanowie?
|