|
Fabián powiedział, żebym mu dała spokój, że wyjaśni mi to w swoim czasie, bo teraz musi się uczyć. Pomyślałam, że sam tego dobrze nie wie, a może nie chciał powiedzieć… Natychmiast zaczęłam podejrzewać, że to słowo zawiera jakąś wielką tajemnicę. Jeden z tych sekretów, na które czasem w szkole i w domu zwracano mi uwagę – choć brzmiało to bardziej jak groźba: „Kiedyś, jak urośniesz, to zrozumiesz”. Może kiedy będę jak Cristina. Dlatego Cristina była taka odległa, taka daleka. Jednak Eduarda nie była daleka ani tajemnicza. Była w tamtym czasie osobą najprostszą i najbardziej pozbawioną tajemnicy, z jaką się zadawałam. Jej wielkie niebieskie oczy patrzyły prosto w moje, nie zmieniała głosu, żeby mówić półsłówkami – jak inni mieli w zwyczaju – i to, co mówiła, było doskonale zrozumiałe; bez żadnych zasłon, które trzeba odsłaniać do znużenia albo kompletnego zmieszania, jak to się działo w przypadku mamy.
Ojca widywałam rzadko. Wiedziałam, że jest adwokatem. Któregoś razu, kiedy jeszcze byłam malutka – nie pamiętam dobrze – wziął mnie na ręce i pocałował. To wtedy, mniej więcej w roku mojego pójścia do szkoły, znaleźli się w separacji. Chcę powiedzieć, że nie dzielili sypialni, tata miał swoją własną, znacznie mniejszą, po drugiej stronie mieszkania. Później dowiedziałam się, że nie chcieli dawać złego przykładu rozbitej rodziny. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam to z ust mamy, wydało mi się sprzecznością, ale jak zwykle zachowałam swoją opinię dla siebie. Jakkolwiek by było, nigdy nikt mnie o nic nie pytał, nawet o to, na co mam ochotę, na przykład do jedzenia albo ubrania, czy dokąd chciałabym pójść w sobotę wieczór lub w niedzielę. Wszystko było już z góry ustalone i prowadzili mnie tam, gdzie już zdecydowali, nie powiadomiwszy przedtem o tym. Kiedy byłam małą dziewczynką, zwykle chodziłam z Nianią Maríą do parku. Później, w niektóre popołudnia do kina oglądać filmy z Shirley Temple. Pewnego razu, przed Bożym Narodzeniem, tata zabrał mnie z bliźniakami do teatru. Grali balet Dziadek do orzechów, o którym śniłam co noc przez prawie miesiąc. Dziewczynka grająca główną rolę miała wiele cech wspólnych ze mną i pomyślałam, że gdybym ją poznała, mogłaby zostać moją przyjaciółką. Nie chodziłam bawić się do domu żadnej dziewczynki, jak niektóre koleżanki z klasy, o czym wiedziałam z ich rozmów. Ja nie miałam żadnej przyjaciółki.
Świat dziewczynek od początku wydawał mi się hermetyczny. Niemal od pierwszego dnia odczułam w stosunku do siebie jeśli nie wrogość – przyszła później, i to ogromna – to z pewnością wyraźną i rosnącą niechęć. Stopniowo wszystkie i każda z osobna przekształcały się w malutką Cristinę: osobę łączącą w sobie lekceważenie i nieufność, które ściskały mi serce i mnie dezorientowały. Z czasem pojawiły się też nieustające uszczypliwości i kpiny. Byłam dziewczynką stojącą na uboczu, szczególnie odrzucaną. Zaczęłam słyszeć od madame Colette – a później od madame Saint Michel i madame Saint Sulpice – słowo, które przybierało rozmiary coraz bardziej konkretne: ZŁA. Byłam zła. W domu mama przyjęła to do wiadomości z oczyma wzniesionymi do nieba i ostentacyjną rezygnacją.
Wszystko, co było we mnie utajone i odnosiło się do tego, że jestem zła, skrystalizowało się, by tak powiedzieć, kiedy nadszedł dzień mojej Pierwszej Komunii.
Byłyśmy dość liczną grupą, skupiającą co najmniej dwie pełne klasy. Wszystkie miałyśmy od sześciu do ośmiu lat.
Zaczęto odpowiednio nas przygotowywać, bo z tego, co mówiono w szkole, w domu, a nawet w prasowalni i w kuchni – ku mojemu żalowi już coraz rzadziej przeze mnie odwiedzanych – miał to być najszczęśliwszy dzień mojego życia.
Grupa tworzona przez dziewczynki z mojej klasy i mnie składała się z dziesięciu osób. Każdego popołudnia zwalniano nas z jednej lekcji, byśmy mogły się spotykać w jakiejś salce z ojcem Torresem. Ojciec Torres był mężczyzną niziutkim, z wielką zaróżowioną łysiną, która lśniła o zmierzchu. Wydawało się, że ciągle przeżuwa orzeszki laskowe, ale niczego nie przeżuwał. Miał bardzo przyjemny głos i mówił o piekle, ze wszystkimi jego mękami, i o niebie, z całą jego chwałą. Mówił też o diable. Przede wszystkim o diable, który był przepięknym aniołem, ale zbuntował się przeciwko Bogu i dlatego teraz jest diabłem. Doskonale pamiętam wszystko, co nam opowiadał, bo w jakiś sposób było to podobne do bajek, które tak mnie fascynowały – jak do tej pory była to najprzyjemniejsza rzecz w szkole. Raz usłyszałam, jak mówi, że kiedy nie istniał diabeł, nie było żadnego zła, bo Bóg jest cały dobrocią. To wzbudziło we mnie zadziwiające przekonanie, że stąpam po niepewnym gruncie, jakby po wielkim jeziorze ukrytym pod przyjemnym dywanem jego słów, więc zapytałam niewinnie, jak to jest możliwe, że skoro nie istniało żadne zło, to kto kusił Anioła Luzbela – bo tak się nazywał, kiedy jeszcze nie był diabłem. I wtedy zapadła wielka cisza. Wszystkie dziewczynki odwróciły się w moją stronę, jakby oczekiwały odpowiedzi, ale ja nie mogłam żadnej udzielić, zadałam tylko pytanie. Różowa łysina ojca Torresa spurpurowiała, ręką nakazał mi usiąść i zachować ciszę. Kiedy Przygotowanie – tak się nazywały te pogawędki – dobiegło końca, kazał mi zostać w klasie, dziewczynki przeparadowały przede mną i wyszły, szepcząc i powstrzymując uśmieszki. Ale już zaczęłam się do tego przyzwyczajać. Za każdym razem, kiedy decydowałam się przemówić, podczas lekcji albo poza klasą, zdarzały się podobne rzeczy. Na przerwach trzymałam się na uboczu, pod morwami, przyglądając się długim procesjom brązowych gąsienic, sczepionych ze sobą, idących jedna za drugą nie wiadomo dokąd. Przypominało mi to dziewczynki, zakonnice i mnie samą.
Kiedy zostaliśmy sami, ojciec Torres wezwał mnie sztywnym palcem wskazującym, zginając go gwałtownie w swoją stronę. „Chodź, podejdź, a zobaczysz, co cię czeka…”, zdawał się mówić przeszywającym spojrzeniem tych swoich czarnych oczek, nazbyt ze sobą zaprzyjaźnionych, niemal łączących się ponad nosem. I ogarnął mnie taki strach, że zamiast go posłuchać, odwróciłam się i z całych sił rzuciłam się biegiem w dół po schodach. W korytarzu dziewczynki z mojej klasy już stały w parach, żeby przejść do hallu. Była to wyczekiwana chwila wyjścia, którą w poprzednie dni witałam ze spokojem, wręcz zadowolona – wtedy prawie nigdy nie bywałam zadowolona – i przynajmniej z uczuciem ulgi, bo wiedziałam, że na zewnątrz, gdy tylko siostra Monique wypowie na głos moje imię, przejdę przez wielkie drzwi z żelaza i szkła, zejdę po schodach i w ogrodzie będzie na mnie czekać Niania María z torebką z kanapkami i szeroką, ciepłą i słodko szorstką dłonią, jak malutka jaskinka, w której mogłam ukryć swoją zimną, malutką i przestraszoną dłoń. Tego dnia nie czekałam, aż siostra Monique mnie wywoła: przemknęłam przez korytarz i przez drzwi niczym piorun, czułam się i widziałam siebie jako poryw wiatru, zbiegłam po schodach do ogrodu, a tam stała spokojna, wielka, piękna jak nikt nigdy przedtem moja stara Niania María. Pośpieszyłam do niej, przytuliłam się, zatopiłam twarz w jej plisowanym fartuchu pachnącym tostami, w głosie zmęczonym, czytającym po raz n-ty o radościach i nieszczęściach ołowianego żołnierzyka, i w jej wycieraniu rąbkiem wstydliwej łzy.
To od tego czasu byłam ZŁA. Nie dla wszystkich. Dla Niani Maríi, Isabel, Jerónima i Fabiána tylko odrobinę dziwna. A jak miałam okazję sprawdzić niezbyt długo potem, dla Eduardy byłam wtedy, i zawsze, Adri, tylko Adri, bez przymiotników.
Wcześniej wydarzyły się jednak inne rzeczy. Mama odebrała ważny telefon. W owym czasie najważniejszą osobą, o której cokolwiek wiedziałam, była madame Saint Simon, przełożona i dyrektorka szkoły przy pasażu Łabędzim. Tego dnia mama nie wyjaśniła mi, co usłyszała. Powiedziała mi tylko, że jestem zła i że od tej chwili będzie dla mnie bardzo surowa.
Schroniłam się, tak jak robiłam to wcześniej, w prasowalni. Była sobota wieczór, pachniało czystymi ubraniami, gorącym żelazkiem i szeptanymi rozmowami. Niania María i Isabel spojrzały na mnie w milczeniu. Ja usiadłam ostrożnie na koszu pełnym pościeli do prasowania i spojrzałam na nie z uśmiechem, starając się, żeby okazały mi choć trochę miłości. Ale ich czułość wydawała się teraz jakby hamowana, choć nie znikła.
– Nie siadaj na tym, jest wilgotne – powiedziała Niania María, podsuwając mi taboret. Już nie mogłam wcisnąć się pod stół, mimo że mając niemal siedem lat, wciąż byłam drobniutka.
Dwa dni potem pozwolono mi znowu uczestniczyć w pogawędkach Przygotowania. Pewnie wybaczyli mi coś, czego nazwy nie znałam, ale co z pewnością popełniłam. Wtedy powiedziałam sobie, że nigdy więcej o nic nie zapytam i sama dojdę do wszystkiego, co wzbudzi we mnie ciekawość. Anielski cień Cristiny szybował nad moją głową. Znowu dołączałam do gąsienic, które powoli i tajemniczo wlokły się, połączone ze sobą pod wielkimi morwami w ogrodzie. O niczym nie miałam pojęcia.
Do wielkiego dnia zostały tylko dwa tygodnie. I wtedy przyjechała Eduarda.
Ponieważ byłam taka drobniutka, taka malutka, czasem wierzyłam w rodzinę moich kochanych krasnoludków, tych, którym przygotowywałam jedzenie pod kaloryferem, w pustym pudełku po domino, z okruszków chleba i czekolady. Szczególnie, rzecz jasna, podczas nocnych wypraw, pod kaloryferami w salonie, gdzie mogłam wsunąć się pod wszystkie meble albo schować się za ich oparciami. Niewielki wzrost w połączeniu z moją skłonnością do milczenia – cisza była i jest do dziś jednym z moich najukochańszych przyjaciół – zmieniały mnie w coś jakby gąbeczkę, absorbującą wszystko, co usłyszała, a czasem nawet zobaczyła.
Kiedy przyjechała Eduarda, dowiedziałam się, że mama odbędzie z nią długą rozmowę, która podsłuchana być może wyjaśni mi jakieś niezrozumiałe rzeczy, zdarzające się w moim życiu i dookoła niego. Dlatego przekradłam się bezszelestnie i prawie niewidzialna, jak to miałam w zwyczaju, do gabinetu mamy: pokoiku przyległego do jej sypialni, gdzie czasem widziałam, jak leży na małej kanapie, puszcza płyty na gramoli i pali. Paliła papierosy, które nazywały się Abdulla i miały złoty ustnik. Potem machała rękami, jakby przeganiała motyle dymu, pudrowała sobie nos, przeczesywała włosy, nakładała błyszczyk na usta, opuszkami palców rozprowadzała ciemne cienie na powiekach i wychodziła do salonu, gdzie czekały na nią czasem przyjaciółki, a kiedy indziej zaproszeni goście. Wydawała się solidnie uzbrojonym przed bitwą wojownikiem. Nie wiem dobrze, z jakiego powodu w tamtych chwilach narastała we mnie wielka czułość do matki. Potem, stopniowo, ona sama, a przede wszystkim jej długie wyjazdy, miały ją zniweczyć. Sądzę, że przy tamtych okazjach ona czuła to samo, co ja wobec Olbrzymów. Czy także mama musiała stawić im czoło? Ona była wysoka, piękna i silna. Ja nie.
Gdy dowiedziałam się, że Eduarda przyjechała ze swoich gór i swoich Ruin, aby towarzyszyć mi w najszczęśliwszym dniu mojego życia, przyszło mi do głowy, że być może mam sprzymierzeńca. Eduarda była osobą, o której mówiono przytłumionym głosem, trochę kpiąco, ale zawsze tonem wskazującym na to, że nie rozumie się nic z tego, o czym się mówi. Pewnego dnia Eduarda powiedziała, że ja mam inny język, zatem znała mnie znacznie lepiej niż te osoby, które mówiły, że jestem zła. Z drugiej strony, to określenie niezbyt mnie obrażało, bo myślałam, że być złym oznaczało nie być takim jak ci, którzy tak mnie określają. Kiedy się więc dowiedziałam – naturalnie prasowalnia miała z tym wiele wspólnego – że ma nastąpić spotkanie obu sióstr, schroniłam się w swojej kryjówce i podsłuchiwałam.
Jak zawsze Eduarda wpadła niczym huragan. Cały dom został zmobilizowany, szczególnie Niania María. Kiedy były same, mówiła do niań na ty, a nawet na swój sposób kłóciła się z nimi. W prasowalni usłyszałam, jak uważna i wtajemniczona w temat Isabel mówi, że poznała Dziewczynki – Panienki spoza prasowalni – kiedy były jeszcze w wieku jedenastu i czternastu lat.
– A jakie inne, mój Boże, jak inne, sama zobacz, jedna tak dobra, tak ułożona i grzeczna, druga taka zamknięta w sobie… i trochę zakręcona, ale dobra, dobra, super dobra, bardzo dobra. – I dodała: – Ale taka dziwna jak Adri.
Isabel włożyła drewniane jajko w piętę skarpetki i trzymając igłę na sztorc, powiedziała:
– Te rzeczy się dziedziczy.
Niania María powiedziała znacznie więcej: jak to ona nas kocha, wszystkie i wszystkich, i że złe, ale takie naprawdę złe, to ani Eduarda, ani ja na pewno nie jesteśmy.
Złe czy nie złe, nagle pojawiła się nić łącząca mnie z Eduardą. Z niecierpliwością czekałam więc na jej przyjazd. Ukryłam się w gabineciku mamy. W takich sytuacjach szłam boso albo w skarpetkach. Tamtego dnia chyba byłam na bosaka, bo pamiętam pod stopami wosk parkietu i tę szczególną woń mahoniu, który nigdy nie wietrzeje z pewnych dawnych mebli.
Bardzo szybko usłyszałam hałas. Bo Eduarda przychodząc, robiła wiele hałasu. Za nią zawsze kroczyła postać zwana Sagrario, która najwyraźniej była mężczyzną zajmującym się wszystkimi potrzebami materialnymi. Kiedyś usłyszałam od mamy, że Sagrario jest „pozbawionym godności niewolnikiem”, człowiekiem nie zasługującym na to, by stanowić część rodziny takiej jak nasza, która nie akceptowała takich rzeczy. Ale Sagrario całkowicie odbiegał od opisu mamy. W czasach, które tu wspominam, miałam okazję poznać go znacznie lepiej. Nie wiem, w jakim był wieku – nigdy się tego nie dowiedziałam – ale całym sobą oddychał spokojem, równowagą, wręcz szczęściem. Jeśli szczęście istnieje, on je poznał.
|