|
Byliśmy oszołomieni. Biegaliśmy po domu jak wariaci. Potem zabraliśmy z samochodu butelkę francuskiego wina trzymaną tam w razie nagłej potrzeby, co prawda ciepłego, ale co z tego. Chwyciliśmy też ser brie i chleb przeznaczone na takie okazje i usiedliśmy okrakiem na kamiennym murku wyznaczającym granicę jednego z tarasów. Słońce opadało, niebo się rozogniło, olbrzymie snopy światła przebijały się przez chmury. Podawaliśmy sobie butelkę, świat wokół nas zaczął tryskać kolorami. Oliwki nabrały srebrzystej poświaty, pelargonie się zaczerwieniły, stare mury i wytarte ceglane chodniki nabierały barw minionych stuleci. Powietrze przesycone było zapachem lasu, szałwii, lawendy, rozmarynu, jesiennej gleby i rozgrzanego słońcem kamienia. Jedliśmy, sączyliśmy wino, zakręciło nam się w głowach, objęliśmy się, potem zapadł mrok.
– Zaraz zamykają trattorię. Lepiej chodźmy coś zjeść – powiedziałem.
– I wypić – dodała Candace.
Boże, błogosław Irlandczyków.
Wzięliśmy prysznic, wysuszyliśmy włosy przy kominku i wyszliśmy zanurzyć się w jesienną noc. Ponad nami gwiazdy tworzyły migoczącą kopułę. W ciemnym lesie tętniło życie: coś w nim szeleściło, kumkały żaby, słychać było przeraźliwy, urywany skowyt zwierzęcia przedzierającego się przez żywopłot. Wjechaliśmy pomiędzy pogrążone w mroku drzewa, światło reflektorów tworzyło wszędzie cienie, minęliśmy malutką osadę z ciepłą poświatą bijącą z okien oraz dom, obok którego płonął ogień, zapach dobiegający z kurnika mieszał się z dymem, a stary mężczyzna grzebał widłami w żarzących się węglach i wzbijał w powietrze fontanny iskier.
Niecałe dwa kilometry dalej, w odosobnionym domostwie, znajdowała się Trattoria del Cacciatore. W środku paliło się światło, a dym z komina płynął na pola. Weszliśmy pod pergolę. Stara kobieta z igłą i nitką szyła coś za malutkim barem, wokół niej leżały sterty przypraw, mydła i warzyw. Przywitała nas cichym buonasera i wskazała ruchem dłoni na większe pomieszczenie obok. Było to schludne miejsce z wybielonymi ścianami, drewnianymi belkami i terakotą na podłodze. Na stołach leżały nienagannie czyste obrusy, z tyłu, za łukowatym przejściem, na wysokości pasa stał kominek, w którym igrał ogień. Zwróciliśmy uwagę na około trzyletnią dziewczynkę trzymającą w ręku lalkę i wołającą: Mamma, Mamma, c’è gente. Z całą pewnością mogli to uznać za dobrą wiadomość, ponieważ chociaż było dobrze po ósmej, to okazaliśmy się jedynymi gente o tej porze, a może w ogóle tamtego dnia. Przyszła Mamma, nieśmiała kobieta w wieku około trzydziestu lat, powiedziała coś i wskazała na stół koło kominka, przy którym zaraz usiedliśmy. Na blacie stała butelka czerwonego wina bez etykiety. Ogień w kominku migotał. Dziewczynka położyła lalkę na krześle obok nas i zaczęła do niej łagodnie przemawiać. Spoglądała na nas, potem na lalkę, pouczając ją o czymś, czasem kiwała palcem, żeby lalka grzecznie się zachowywała. Candace zadała dziewczynce jakieś pytanie, a ta odpowiedziała na nie ze śmiertelną powagą, wyszeptała coś do lalki i poszła sobie. Wyciągnąłem korek z butelki i nalałem wina. Candace wzniosła kieliszek i powiedziała:
– Witamy w domu.
|