|
Jedzenie nie należało do wyszukanych, tak jak miejsce, w którym zostało przygotowane. Jako przystawkę dostaliśmy crostini – grzanki pieczone nad ogniem, niektóre posmarowane wątróbką z kurczaka, a inne z podsmażonymi grzybami. Potem naturalnie pojawił się makaron. Oboje dostaliśmy pici – domowej roboty, ręcznie zawijane, różnej grubości spaghetti – Candace z sosem z pieczeni z dzika, a ja z grzybowym. Jedliśmy powoli, delektując się każdym kęsem, podnosząc głowę tylko wtedy, kiedy pojawiła się Mamma małej dziewczynki z pytaniem, czy aby sosy nam smakują. Candace pochwaliła ją za jedzenie i przeprosiła, że jemy tak wolno. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. „Piano, piano, con calma” – powiedziała. Powoli, powoli, ze spokojem. Potem zaserwowano nam mięso: przed Candace postawiono pieczonego bażanta z przyrumienioną, przypominającą pergamin skórką, dla mnie przyniesiono boską w smaku pieczeń z dzika duszonego w czerwonym winie z jagodami jałowca. Podano nam także talerz toskańskiej fasoli zanurzonej w oliwie i rozdrobnionym czosnku oraz sałatkę. Wypijaliśmy kieliszek za kieliszkiem, za zdrowie małej dziewczynki, jej mamy, Toskanii, dzika, fasoli i grzanek.
Jedliśmy z calma i piliśmy z zapałem, mała dziewczynka z lalką już dawno powiedziała nam „dobranoc”, odprowadzona na górę przez Nonna, babcię, zza baru. Mamma także poszła na górę położyć córkę, my tymczasem omdlewaliśmy z gorąca bijącego od otwartego ognia i wina, dzięki Bogu Nonna wróciła i przyniosła dwie filiżanki espresso, żeby postawić nas na nogi, potem, po krótkiej chwili zastanowienia przyniosła po kieliszku grappy, by pogrążyć nas jeszcze bardziej.
Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, obie kobiety zeszły na dół się pożegnać – wymieniliśmy uściski dłoni i uśmiechy, jakbyśmy się znali od lat. Wyszliśmy na zewnątrz, prosto w srebrną księżycową toń.
Zadowoleni, pełną piersią wdychaliśmy nocne powietrze. Nie chodziło tylko o jedzenie i wino, ale także o rodzinę. Było coś podnoszącego na duchu w trzech pokoleniach żyjących pod jednym dachem. Czuliśmy się tak, jakbyśmy zjedli kolację w czyimś domu. Odwiedzone przez nas miejsce promieniowało szczerością, bezpretensjonalnością, tak jakby dla mieszkańców nie liczyły się mury i podłogi, ale to, że przynieśli pociechę swoim gościom. Czuliśmy się lepiej, wiedząc, że warzywa pochodzą z ich ogrodu, wino z małej winnicy z naprzeciwka, a bażant i dzik zostały upolowane przez dziadka. Rozprawialiśmy o tym, spacerując w świetle księżyca, w końcu Candace powiedziała:
– Czy wypiliśmy całe to wino tylko po to, żeby rozmawiać o naukach społecznych?
Jak najszybciej ruszyliśmy do domu.
Pościel była biała i chłodna, przez okno wpadały promienie księżyca, gałęzie drzew rzucały cienie na ściany.
|