|
Kiedy mamy szoro, wszędzie wokół geru fruwają plastikowe torebki. Czasami siadam na zewnątrz i patrzę, jak piasek kłębi się w wirach, niebo po horyzont barwi się na złotobrązowo, a słońce w podmuchach żółtego pyłu staje się jakieś niewyraźne i rozedrgane. Buty szarzeją pod warstwą kurzu, który szczypie w oczy i skrzypi koniom pod kopytami, więc całe stado jest niespokojne, a nochoj ze zdartym od szczekania gardłem musi się przy nim dobrze nauganiać, zanim oddzieli źrebne klacze z młodymi od reszty. Kiedy mamy szoro i nie można się zająć żadną pracą, bo nic nie widać na krok i na zewnątrz człowiek by się udusił albo nie trafiłby z powrotem do geru, siedzę z prawej strony przy wejściu i zastanawiam się, jak się u nas żyło dawniej, kiedy nie było jeszcze plastikowych torebek, a rodziny takie jak nasza nie miały jednego porządnego noża i nie mogły dorabiać, sprzedając herbatniki i papierosy, tak jak to robił nasz tato, kiedy czasem przez przypadek ktoś się do nas zapuścił. A ostatnio zdarza się to dosyć często. Podobno dlatego, że w Bulganie uprawiają dobry, tani mandżin, marchew i cebulę, i ludzie wybierają się tam na zakupy częściej niż dawniej i więcej ich przejeżdża koło naszego geru. Ale ja myślę, że to wcale nie dlatego. Bo w Dawchanie też sprzedają warzywa, a mimo to w ciągu tygodnia w tamtą stronę trafi się przejazdem raptem parę osób na krzyż.
Może sprzedawca warzyw w Dawchanie jest takim samym erlicem jak jego ojciec i dlatego nikt nie chce nic od niego brać, bo Chińczycy są fałszywi i nikt im tutaj nie wierzy. Dawdża, dziewczyna z rodziny, która mieszka osiem kilometrów na południe od nas, sprowadziła kiedyś swojego Chińczyka do domu, a Batu, jej ojciec, doniósł na tego Lio Fu, że jest tutaj nielegalnie i przemyca buty ze sztucznej skóry i nieprzemakalne koszulki, które potem sprzedaje w stolicy. Pewnie i tak było, a przynajmniej wszyscy tak wtedy myśleli, bo Chińczyk wyglądał dziwnie i prawie się nie odzywał, ale z drugiej strony zabierać małej Gerle tatę, ledwie się urodziła, to nie jest w porządku.
|