|
Dawdża od rana do wieczora nic tylko płakała i groziła, że odejdzie, ale nie miała dokąd. Lio Fu poszedł do miasta jakoś to załatwić, ale kiedy minęło czternaście dni, a on nie wracał, zaczęło być więcej niż pewne, że odesłano go z powrotem do domu, do Chin. Albo może przygarnęli go jacyś krewni, jako że każdy erlic zawsze gdzieś tam znajdzie, i naraili Lio Fu inną kobietę, z której rodziną nie było takich problemów. W każdym razie już nie wrócił. Mama wtedy mówiła, że rozumie Batu, że mnie też nie oddałaby nigdy żadnemu Chińczykowi, nawet za stado tłustych wielbłądów albo najszybszych srokatych koni.
A przecież ja sama, przez te moje dziwne oczy i mikrą posturę, wyglądam akurat jak jedna z nich. Już parę osób mi to wytykało. I robili przy tym wstrętne miny. Choćby przed laty w somonowej szkole, kiedy przechwalałam się naszymi wojłokami, za które handlarze dawali najwięcej w całym ajmaku. Tak znieważać moją chałchaską czystość. Chciałam coś im za to zrobić, ale tylko czułam, jak zbiera mi się na płacz. Wtedy mogłam akurat tyle. Ale i tak bardziej wierzyłam tamtym niż własnej mamie. Nara zawsze miała bardzo jasne włosy. Tato był wtedy w wojsku. A kiedy mama zafundowała sobie mnie, też go nie było, więc w tych sprawach raczej nie można jej było wierzyć.
Kiedy miałam jakieś pięć lat, przyjechał do nas jeden człowiek, i nie był to Mongoł. Miał długie, gęste włosy, dziwny del z wąskimi rękawami, i został u nas na noc. Kiedy zbierał się do wyjścia, wyglądało na to, że mama tego nie przeżyje i albo rzuci się na niego i czymś go palnie, albo odejdzie razem z nim. Miała takie nieopanowane ruchy i czerwone, błyszczące oczy, kiedy rano szykował się do drogi. Pamiętam to. Akurat byłam chora, miałam gorączkę, a z oczu mamy strzelały płomienie jak języki wściekłego psa, który chce mnie zabić. Te oczy bez przerwy na mnie patrzyły, kiedy mama siedziała przy moim łóżku i karmiła mnie kwaśnym owczym jogurtem, żebym całkiem nie opadła z sił. To było po tym, jak ten człowiek, który nie był Mongołem, już odjechał.
|