Czytelnik może zobaczyć Kraków oczyma Jana Frycza, Łódź – Borysa Szyca, a Warszawę – Wojciecha Manna, Joanny Szczepkowskiej i Papcia Chmiela. Po Śląsku oprowadzi Stanisław Sojka, po Białymstoku – Adam Woronowicz.
O Poznaniu opowie Wojciech Fibak, o Wrocławiu – Krystyna Tkacz, a o Częstochowie – Muniek Staszczyk. W ich historiach znane ulice, budynki, obiekty nabierają całkiem nowego znaczenia. A to tylko początek podróży wzbogaconej zdjęciami Bohaterów w miejscach, o których opowiadają.
Notki o autorkach:
Zofia Fabjanowska-Micyk – szefowa działu kultury miesięcznika „Zwierciadło”. Z wykształcenia japonistka. Przez lata związana była z wieloma prasowymi tytułami, pracowała m.in. dla miesięcznika „Pani”, jej artykuły ukazywały się w magazynach „Elle” i „Sukces”, w „Gazecie Wyborczej”, „National Geographic. Traveler”, „Podróżach”, magazynie „SezOn” i programach operowych Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie. Autorka tekstów i redaktor naczelna subiektywnego przewodnika po Warszawie „Citydoping".
Hanna Halek – dziennikarka. Przez lata związana była z wieloma prasowymi tytułami m.in. z „Machiną”, „Focusem Historia”, „Galą” (nominacje w konkursie im. B. Łopieńskiej za wywiad z Michałem Żebrowskim i Maciejem Maleńczukiem). Obecnie współpracuje z miesięcznikami „Zwierciadło„ i „Sens”. Mama dwudziestoletniego Tomka. Trenuje stworzone przez Bruce’a Lee Jeet Kune Do.
FRAGMENT KSIĄŻKI – Wojciech Mann
ULICA KAROWA
Z podstawówki nr 34 na Drewnianej trafiłem na Karową do liceum Czackiego. Z Dobrej śmigałem tu piechotą, bo byłem bardzo sprawnym chłopcem. Najpierw szedłem dołem, a pod górę skarpy nie po schodach, jak życzyła sobie szkoła, ale na skróty, tzw. zabronionym traktem. Mieliśmy w szkole kolegę, który przepadał za słodyczami i gdy trafiała się gorsza pogoda, np. plucha, rzucaliśmy mu na tę skarpę pierniczki. Jak najwyżej się dało. I on się po nie wspinał.
I tak bardzo ładnie zjeżdżał. I było to ohydne, ale wtedy trudno było nam to dostrzec, ponieważ kolega zdawał się taki zadowolony
z pierniczków, a spodnie i tak się wypierze.
Mieliśmy paczkę. Jej cele były nieokreślone, ale mieliśmy własną pieczątkę (z gumki) i bardzo surowe kary, np. wyrywanie pojedynczych włosów, za zdradzenie tajemnic. To musiało być naprawdę okropne, bo pamiętam, jak jeden kolega skazany przez nasz sąd za jakieś wykroczenie podczas wymierzania kary oświadczył, że ma nas w dupie. I się wypisał. Ja nigdy nie byłem ukarany z tej prostej przyczyny, że byłem przewodniczącym. Lojalnym przewodniczącym. W paczce nie mieliśmy dziewczyn, ponieważ były głównie głupie, choć na pewnym poziomie liceum zaczynały się już romanse i flirty, które stanowiły temat bardzo poważnych obrad naszej organizacji. Zadawaliśmy sobie wtedy istotne i trudne pytania: „Jeśli on się zadaje z jakąś, to czy przypadkiem nie wyda jej naszych sekretów?”, a sekretem było wszystko. Krążyły też plotki, że niektóre dziewczyny dają się całować.
Moje pierwsze uczucie było platoniczne, ponieważ nie miałem śmiałości, by zrobić choć jeden mały krok, ani w desperacji nie posunąłem się tak daleko jak kolega, który założył się z nami, że zacznie chodzić z taką jedną koleżanką. Jednym z warunków udowodnienia chodzenia było pójście z nią do kina. W pewnej chwili przyszedł i oświadczył, że już był. Owszem, był w kinie z tą koleżanką, ale ona była z gosposią, a on siedział w innym rzędzie. Nie mogliśmy mu tego zaliczyć. Moja platoniczna blondynka była ładna, niewysoka i miała fajne poczucie humoru, co bardzo mi zawsze imponowało. Jak się dużo później okazało, ona także rozpatrywała moją kandydaturę, ale z braku zachęty… Cóż, mogłem tylko uderzyć głową o ścianę, że zmarnowałem taką okazję.
Pod koniec szkoły przeżyłem wstrząsające wydarzenie męsko-damskie. Jechaliśmy razem autokarem na wycieczkę szkolną, chyba do Sandomierza. No i jak już było ciemno w tym autokarze, a obok siedziała jedna koleżanka, to w końcu do tego doszło! To był mój pierwszy pocałunek i omal nie zemdlałem z wrażenia. Tyle było tego romansu z Basią, a może Ewą. Mało oryginalne imiona, ale wtedy dziewczyny nie nazywały się Ivette ani Françoise, tylko tak raczej normalnie, po polsku.
ULICA DYNASY
Jeśli trzeba było pójść na wagary, najchętniej korzystaliśmy z kina i seansów zaczynających się
o 9 rano. Mieliśmy też dziwne samoobjawiające się kryjówki, jak np. beznadziejna komórka na Dynasach, która miała tylko jeden jedyny plus: była kryjówką. Można było się w niej bezpiecznie schować, nie narażając się na kontrolę którejś ze strasznych trójek klasowych. Taka trójka czyhała na nas kiedyś w kinie Śląsk, ale zdążyliśmy umknąć. Raz tylko dałem się złapać. By wejść na film do kina Moskwa, musiałem się postarzyć. Wyskrobałem jedną cyferkę w legitymacji, niestety przesadziłem, bo zestarzałem się o pięć lat, ale inaczej nie dało się wyskrobać.
Dopadł mnie nieprzyjemny bileter i zabrawszy mi legitymację, przesłał ją do szkoły. Tłumaczyłem się dyrekcji absolutnie beznadziejnie: że coś mi się rozlało. Tragedia. Bywało, że w kryjówce na Dynasy znajdował się i winny napój Maślacz. Ohydny. W domu tłumaczyłem zawsze, że zjadłem dużo cukierków z likierem i stąd taki chuch.
Z usposobienia byłem przekornym obserwatorem, nie brylowałem na parkiecie, bo mi się nie chciało, ani nie byłem poprzebierany w modne ciuszki. Chodziłem głównie w dżinsach i to chyba było dla szkoły problemem, bo pewnego dnia wychowawca wezwał moją matkę i przepytywał ją, czy ja naprawdę nie mogę chodzić w zwykłych spodniach jak inne dzieci. Nie bardzo pasowałem do wizerunku młodego człowieka lansowanego przez szkołę wedle czytanek. Wydeptywałem swoje ścieżki i chyba mi się to mocno utrwaliło. Nadal nie lubię podążania za chwilowym sezonowym fasonem. Zagraniczne dżinsy kosztowały majątek, ale jak się dobrze pooszczędzało i przycisnęło rodziców, szli na układ i za dobry stopień pomagali sfinansować takie cudo. Najwyraźniej więc i oszczędzałem, i miałem dobre stopnie.
DROGA DO DOMU
Do szkoły, jak wspomniałem, szedłem zawsze bardzo szybko, natomiast wracałem z niej 16 razy dłużej. Otóż nigdy nie wracałem dołem, tylko Krakowskim Przedmieściem. Było tam mnóstwo pokus, np. dwa bary, do których jako młodzieńcy wpadaliśmy czasem na galaretkę z nóżek albo inną oranżadę. Na rozwidleniu Nowego Światu, przy pomniku Kopernika, a dokładniej pod Harendą, spotykało się zawsze jakichś znajomych. Później szliśmy do ulicy Kopernika i tu właśnie kiedyś, na skwerku, mieliśmy przygodę z bratem pewnej dziewczynki, która nie chciała się z nami kolegować. Brat postanowił spuścić nam manto i przyszedł z sześcioma kolegami. W taki sposób osiągnąłem jeden z lepszych wyników w biegu. Z Kopernika wędrowaliśmy Tamką w dół, z przystankiem na bajaderkę w cukierni, a w połowie ulicy mieszkało jeszcze dwóch kolegów i koleżanka, więc też były sprawy do załatwienia.