|
Jej nowa powieść, „Modliszka” (wyd. Prószyński i S-ka), to historia o tym, że w życiu warto liczyć przede wszystkim na siebie.
O swojej nowej powieści Irena Matuszkiewicz mówi:
Zdecydowanie wolę napisać nową książkę, niż wyjaśniać, o czym jest ta poprzednia. Nie dlatego, żebym nie wiedziała o czym piszę, ale dlatego, że bardzo trudno jest w paru zdaniach podsumować kilka, czasem kilkadziesiąt lat cudzego życia. A w „Modliszce” dużo się dzieje. Rozpada się szczęśliwe na pozór małżeństwo Mileny, głównej bohaterki, i to nie ona wychodzi na tym najgorzej. Jest zaradna i pracowita, więc zamiast urządzać łapanki na kolejnego męża, próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Ma wsparcie w rodzinie i przyjaciołach, lecz ci najbliżsi też potrafią przyczynić zgryzot. Świat bowiem usłany jest dobrymi ludźmi, tylko nie zawsze łatwo z nimi wytrzymać. Niemal każdy z bohaterów, łącznie z Mileną, mógłby powiedzieć o sobie: „Modliszka to ja”. Nie pożerają się z czapką i z butami, bo ich kanibalizm jest mentalny, wystarczy że podgryzają sobie skrzydełka, często z dobrego serca i w najlepszej wierze.
Głównymi bohaterami powieści „Modliszka” jest Milena Płoszyńska i jej mąż Lucjan. Wszystko wskazywało na to, że początek nowego tysiąclecia będzie dla nich jednym pasmem pomyślności i sukcesów, zarówno w sferze zawodowej, jak i prywatnej. Los jednak zadecydował inaczej. Udany na pozór związek nagle się rozpada, a każde z małżonków rusza w swoją stronę. Po raz drugi w życiu Milena zostaje porzucona przez mężczyznę, a jednak to właśnie o niej można powiedzieć, że odniosła sukces. Milena nie zamierza szukać szczęścia w ramionach kolejnego męża, gdyż bardzo jej odpowiada status niezależnej, samodzielnej kobiety. Ma czas dla swoich bliskich i przyjaciół, a także dla wszystkich, którzy potrzebują jej pomocy. Szybko się jednak przekonuje, że ludzie – nie wyłączając jej samej – są trochę jak modliszki...
Fragment powieści „Modliszka”:
Milena bezradnie wzruszyła ramionami.
– Po dwudziestu latach małżeństwa oboje jesteśmy trochę inni. Nie śledzę go, nie wypytuję… Jest pani pewna, że to mój mąż, a nie ktoś podobny? Spotkała go pani kiedyś w drzwiach albo na schodach, tak oko w oko?
Wciąż jeszcze nie dowierzała i była pewna, że lada chwila cała sytuacja się wyjaśni i okaże śmieszną pomyłką. Na razie nie było jej do śmiechu.
Pani Rojska z politowaniem pokiwała głową, po czym cierpliwie, choć z braku zębów dość mozolnie, jęła przytaczać niezbite argumenty, które miały przekonać naiwną Milenę, że nie jakiś tam mężczyzna, tylko Lucjan Płoszyński jest matrymonialnym oszustem, bez względu na to, czy ona, Loda Rojska, wpadła na niego w drzwiach, czy nie. Jak każda szanująca się dama w stanie spoczynku, rzadko kiedy wychodziła gdzieś przed dziesiątą. Tylko wielkie wydarzenia, takie jak badanie krwi lub awaria protezy, mogły wywabić ją z domu o bladym świcie.
Na co dzień żyła spokojnie własnym rytmem. Ranek zaczynała od filiżanki kawy. Punktualnie o ósmej zasiadała przy oknie, powolutku sączyła ulubiony napój i obserwowała ludzi kręcących się przed domem. To wprost niewiarygodne, ile wiadomości mogą dostarczyć takie niewinne obserwacje. Oczywiście pod warunkiem, że umie się patrzeć. Kiedy więc którejś niedzieli zobaczyła Lucjana Płoszyńskiego, jak wysiadał z samochodu z bukietem kwiatów, pomyślała: Ciekawe, kogo oni tu mają? Nie on, tylko oni, bo przecież z jednego bukietu nie można wyciągać zbyt pochopnych wniosków. To było rok wcześniej, może półtora. Wtedy widywała go o wiele rzadziej. Wpadał na godzinkę i znikał na kilka dni. Raz odwiózł Irminę, ze dwa razy gdzieś wywiózł, ale nigdy nie towarzyszyła mu żona.
Pani Loda dość szybko wyrobiła sobie zdanie co do charakteru owej znajomości. To nie „oni mieli”, tylko „on miał” tę małą z parteru, do której zaczął zaglądać coraz częściej, aż to „częściej” przeszło w codziennie. W dni powszednie podjeżdżał pod dom między piątą a szóstą po południu. W tym samym czasie pani Loda Rojska zasiadała przy oknie z filiżanką herbaty, która była jej drugim ulubionym napojem. Patrzyła z wyżyn swojego pierwszego piętra i nic jej nie umknęło: ani pośpiech mężczyzny, ani jego siwiejące skronie.
Tak się bowiem złożyło, że wprawdzie natura dała pani Lodzie słabe zęby, skażone dodatkowo paradentozą, ale za to pierwszorzędny wzrok, taki co to na kilkanaście metrów dojrzy źdźbło w oku bliźniego. Mając taki właśnie wzrok oraz rozum skłonny do dedukcji, staruszka wiedziała więcej, niż inni skłonni byli pojąć. Rozum radził, by zadzwoniła do dawnej pupilki. Nie żeby od razu burzyć jej spokój, ale uczulić, delikatnie zasugerować to i owo, a przede wszystkim posłużyć radą. Doradzanie było ulubionym hobby starszej damy i niechętnie z niego rezygnowała. Perspektywa rozmowy z kochaną Milenką tak ją poruszyła, że z wrażenia nie mogła znaleźć numeru telefonu. Powinien być w szufladce z papierami, lecz równie dobrze mógł się zawieruszyć wśród książek lub jeszcze gdzieś indziej.
Płoszyńscy mieszkali daleko, na innym osiedlu i oczywiście mieli jakiś adres, tylko pani Loda nie pamiętała takich drobiazgów jak ulica czy numer domu. Trafić, trafiłaby z zawiązanymi oczami, pomyślała więc o taksówce, co trochę ostudziło jej zapał. Nie lubiła nieprzewidzianych wydatków i stanowczo ich unikała. W rozwikłaniu zagadki pomógł zwykły przypadek, lub prawie zwykły. Ot, taka mała sztuczka z rozsypanymi pomarańczami. Miały prawo się rozsypać, bo reklamówka była cienka, a że akurat przydarzyło się to pani Lodzie na parterze, w chwili kiedy Irmina wchodziła do mieszkania, to już zupełnie inna rzecz. Młoda kobieta pozbierała owoce, pomogła je zanieść na piętro i weszła na moment do mieszkania starszej damy. A jak już weszła, to zachwyciły ją stylowe meble, zwłaszcza kryształowe lustro w rzeźbionych ramach. Z mebli rozmowa przeszła na dom, z domu na mężczyzn i wystarczyło kilka minut, by Irmina, ujęta komplementami pani Lody, powiedziała o swoim partnerze to, co najistotniejsze. Że rozwodnik, że bezdzietny i zamożny… cud, miód i orzeszki… i że pobiorą się na Boże Narodzenie. Oczywiście chodziło o Lucjana, bo o kogóż innego. Irmina mówiła o nim Luk.
Irena Matuszkiewicz
Modliszka
|