|
***
Zwyczaje niemieckich szkół podobają mi się coraz bardziej, co prawda o wiele bardziej podobają się Kamili niż mnie, ale też powody entuzjazmu nas obu są inne. Misię zachwyca znikoma ilość zadań domowych, częste wycieczki edukacyjne i to, że nikt jej nie zmusza do wytężonej pracy, tłumacząc cały czas, że mała jeszcze słabo zna język. W szkole motywują pozytywnie to moje dziecko dobrymi ocenami i życzliwą opieką. Nie zauważają, że smarkula wykorzystuje to na maksa, starannie pielęgnując lenistwo. Mnie natomiast zachwyca ta opieka właśnie, która nie tylko jest życzliwa, ale i kompetentna. Od pierwszego dnia roku szkolnego Misia ma prywatną nauczycielkę niemieckiego i codzienne dodatkowe półtoragodzinne zajęcia. Efekt jest taki, że młoda już po trzech miesiącach całkiem poprawnie mówi po niemiecku. Powiedziałabym nawet, że dużo lepiej niż ja, przynajmniej od strony gramatycznej, i, co jest cudem, wcale nie słychać u niej obcego akcentu. Dodatkowo na mój zachwyt systemem niemieckiej edukacji wpływa zdroworozsądkowe podejście do zajęć. Przed feriami dzieciaki nie siedzą w ławkach, wyczekując niecierpliwie ostatniego dzwonka do upragnionej wolności. Dyrekcja szkoły, sensownie wychodząc z założenia, że w ten ostatni dzień towarzystwo i tak się niczego nie nauczy, wysyła dzieciaki pod opieką wychowawcy na parogodzinne wycieczki na świąteczne jarmarki. Tak, więc Misia, zaopatrzona przeze mnie wcześniej w kieszonkowe, dwudziestego trzeciego grudnia wróciła do domu obładowana świątecznymi drobiazgami już o jedenastej.
Spakowałam nas dzień wcześniej, dlatego już o szesnastej byłyśmy we Wrocławiu. Krystyna i Kazio czekali na nas z obiadem i piękną, rozłożystą choinką gotową do ubierania. Kamila z radością ru-szyła do pracy, uznając, że ozdób jest oczywiście za mało i że ona koniecznie musi zrobić łańcuchy. Już po chwili po dywanie turlały się sterty popcornu, który Krystyna, znając pasję wnuczki do tworzenia ozdób choinkowych, przezornie przygotowała wcze-śniej. Zadzwoniłam do Piotrka. Odebrał po paru sy-gnałach. W tle szemrały odgłosy centrum handlowe-go, czyli Piotrek robił zakupy świąteczne, przed któ-rymi tak zajadle się bronił.
– Już jesteście? – Zadowolony to on z tego nie był. Przynajmniej jego głos nie brzmiał entuzjastycznie. – Mówiłaś, że będziecie dopiero wieczorem. Ja mam jeszcze pracę, to znaczy jeszcze jestem zajęty. Nie dam rady przed osiemnastą.
– Dobrze, nie szkodzi. – Nie będę się czepiać, po-myślałam. – Po prostu przyjedź do mamy. Potem ustalimy, co dalej…
– Mamo, ja, ja, ja też. – Kamila usłyszała, że rozma-wiam z Piotrkiem. – Ja też chcę z tatą rozmawiać.
Oddałam jej słuchawkę. Mama siedziała przy niskiej ławie i nawlekała na nitkę kuleczki popcornu. Kazio zanosił systematycznie nasze bagaże z samochodu do pokoju gościnnego. Zatrzymałam go w połowie drogi z torbą Kamili.
– Nie, Kaziu, nie wszystko. Tylko tę pomarańczową torbę i paczki z prezentami pod choinkę. Resztę zo-staw w samochodzie. Dziś nocujemy, bo jutro od rana pomogę mamie, ale po Wigilii wracamy przecież do domu.
– Dobra. – Kiwnął zgodnie głową. – Tylko wjedź do garażu, nie zostawiaj na ulicy auta z bagażami i na niemieckich numerach. Tu u nas jest spokojnie, ale po co licho kusić. Mercedesy ponoć jeszcze kradną. – Uśmiechnął się do mnie. – Potem rozpalę w kominku, chcesz? Wiem, że lubisz.
Chciałam. Do przyjazdu Piotrka zostały jeszcze dwie godziny. Zadzwoniłam do dziewczyn. Z Jolką umówiłam się na długie smaczne ploty w drugi dzień świąt. Nie byłam do obłędu stęskniona za przyjaciółką. Przy okazjach służbowych widywałam się z nią i to średnio raz na miesiąc. Remont pałacu na placu Vendome był w fazie wykańczania wnętrz i Jolka przyjeżdżała do Paryża co dwa tygodnie. Zapowiadało się nawet na dłuższą współpracę. Dieter z otwartymi ramionami przyjął Jolkę do ekipy i właśnie się zastanawiał, jak ją przekonać do tej współpracy na stałe. Oczywiście wiadomo było, że Jola się nie przeprowadzi, ale to żaden problem. Potrzebna była w Berlinie jak dziura w moście. Dieter potrzebował jej rysunków, pomysłów i ewentualnie wizyt w obiektach rozsianych po całej Europie. A Jolka do podróży już się przyzwyczaiła. Na Kanadę jeszcze tylko psioczyła, że za daleko i traci kupę czasu. Na pewno jednak niedługo dojdą do porozumienia i Dieter znajdzie sposób na to, by związać Jolę z naszą firmą na stałe. Super.
Justyna rzetelnie opiekowała się swoją matką i moim mieszkaniem na Szewskiej. Czynsz spływał mi regu-larnie na konto, sporadycznie plotkowałyśmy przez telefon lub Gadulca, kiedy dzwoniła, by donieść o nowej korespondencji. Ciągle przychodziły jakieś urzędowe zawiadomienia, wyciągi bankowe i same pierdoły. Kazałam jej zbierać wszystko na kupę, obiecując, że przy okazji pobytu we Wrocławiu od-wiedzę ją i odbiorę całość hurtem. Właściwie dla-czego nie teraz. Po cholerę będę tu siedziała i czekała jak ta głupia na Piotrka. Zadzwoniłam. Ju-sta była w domu i ucieszyła się, że wpadnę. Zostawi-łam Misię z mamą i Kaziem w szale zdobnictwa cho-inkowego i pojechałam.
I znowu siedziałam w kolorowej kuchni mojego domu i piłam malinową herbatkę z kubka w słoneczniki. Justa bardzo niewiele zmieniła w mieszkaniu. Nawet czarodziejki Witch zostały na ścianach dawnego pokoiku Misi. Teraz mieszkała tam opiekunka matki Justyny, sympatyczna dwudziestopięciolatka, profesjonalna pielęgniarka i fizykoterapeutka. Justa ulokowała się w moim dawnym pokoju, a w dawnej sypialni Krystyny, a potem gabinecie Piotrka, urządziła swoją matkę. Logicznie, bo jedynie to pomieszczenie stało puste. Piotrek zabrał swoje meble na Powstańców, a reszta mieszkania, już jak je wynajmowałam Justynie, właściwie była gotowa do użytku. Justa kupiła do tego pokoju meble i wielki telewizor plazmowy i zrobiła mamie miłe, wygodne gniazdko. Ściany zdobiły zdjęcia rodzinne w ramkach, a na szafkach stały wszystkie bibeloty i drobiazgi z jej przeszłości.
Usiadłyśmy w kuchni, bo tam zawsze najlepiej się gada. Przyjaciółka dała mi stosik korespondencji i wypytywała mnie o Berlin i pracę. Niemrawo prze-glądałam pocztę, większość przesyłek od razu rwąc na drobne kawałeczki, do wyrzucenia, i opowiadałam Justynie o Paryżu oraz perspekty-wach Jolki na stałe zatrudnienie u Dietera. Wśród starych, nieaktualnych wyciągów bankowych i zawiadomień o podwyżce czynszu i ofert różnorod-nych „najlepszych” kredytów i leasingów natrafiłam na trzy listy z sądu. W pierwszym był pozew, w drugim wezwanie na rozprawę, trzeci zawierał zaoczne orzeczenie separacji małżeństwa Górskich Joanny i Piotra. Wszystkie przysłano poleconym za potwierdzeniem odbioru. Wszystkie były potwier-dzone przez Justynę, która miała moje notarialne upoważnienie. Zatkało mnie.
– Justa, czemu mi o tym nie powiedziałaś?!
– O czym? – Spojrzała z ciekawością na list. – O cholera! Aśka, tak mi przykro. Mówiłam ci prze-cież, że przychodziło z sądu. Dzwoniłam do ciebie… Kazałaś odbierać i kłaść na kupę. Mówiłaś, że wiesz, co to, i że nawet na to czekałaś.
Owszem, dzwoniła, a wróżką nie jest, nie mogła wiedzieć, co zawiera koperta. Ja natomiast byłam święcie przekonana, że moi notariusze zgłosili spadek po Lavernie w polskim sądzie, i po prostu przyszło stamtąd zwyczajne zawiadomienie o uprawomocnieniu. Sama sobie jestem winna, że dopiero teraz się dowiaduję, iż od dwóch miesięcy jestem w separacji z Piotrkiem. No tak, to wiele wyjaśnia.
– I co teraz zrobisz? – zapytała Justyna głosem peł-nym współczucia.
– Nic! Nie wiem! – odparłam podminowana. I rzeczywiście nie wiedziałam. Jedyne, co wiedzia-łam, to, że muszę z nim porozmawiać. Teraz, już, jak najszybciej.
– To Anka, prawda? – Justyna popatrzyła mi prosto w oczy. Odwzajemniłam spojrzenie.
– Nie wiem, Justyna. Zostaw. Sorry, nie mogę teraz o tym gadać. Obiecuję ci, że jeszcze przyjdę.
– Okej, idź i przychodź, kiedy chcesz. Nie musisz się zapowiadać, ja i tak jestem zawsze w domu. Przyjdź, Asia, jeśli czegokolwiek będziesz potrzebowała, na-wet z kimś pomilczeć, to po prostu przyjdź.
(…)
|