|
Abdel zjawia się jako pierwszy w odpowiedzi na ogłoszenie w urzędzie pracy. W sumie przychodzi dziewięćdziesięciu kandydatów, w tym tylko jeden Francuz; po eliminacji zostają Abdel i Francuz, każdy na tydzień próby. U Abdela wyczuwam silną osobowość, inteligencję sytuacyjną i niemal macierzyńskie podejście. Poza tym dobrze gotuje, choć zostawia po sobie straszny bałagan.
Francuz ma nieszczęście powiedzieć, że wpuścić do domu muzułmanina to jak otworzyć drzwi demonowi. Popełnia kosztowny błąd – tego samego dnia zatrudniam Abdela. Urządzamy dla niego dwudziestometrową kawalerkę na ostatnim piętrze. Ma mieszkanie, wikt, opierunek i niezłe wynagrodzenie. Po raz pierwszy w życiu, wyznaje mi pewnego dnia, jest traktowany z szacunkiem. Dotychczas pracował tylko dorywczo. Ponieważ jego duma nie zna granic – o czym miałem się z czasem dowiedzieć – zdarzało mu się już pierwszego dnia pracy trzasnąć drzwiami, w razie konieczności dołożyć też parę ciosów pracodawcy, żeby nauczyć go dobrych manier.
Tylko raz opowiedział mi o swojej traumie z dzieciństwa. Zobaczyłem wówczas łzy frustracji na jego twarzy. Rodzice mieli ponad dziesięcioro potomstwa. Gdy miał trzy lata, oddali go stryjowi, który nie miał własnych dzieci. Ponoć taka jest tradycja w Algierii. Nigdy się z tym nie pogodził. Samotny i dziki, dopiero w naszej rodzinie poczuł się zaakceptowany.
Całemu światu ma za złe. Mimo zaledwie stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu jest niezwykle silny. Bije każdego, kto „nie okazuje mu szacunku”, zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
– Nie wolno bić kobiet – mówię.
– Trzeba było nie nazywać mnie brudnym Arabem.
Oczywiście nie wspomina o tym, że dodał gazu, kiedy szła po przejściu dla pieszych, że zajechał jej drogę lub że ona nie dała się poderwać.
Niektóre kobiety odrzucają jego zaloty. Ale zdumiewa mnie liczba kobiet łatwych. Widziałem nawet taką, która w obecności męża napisała na dłoni swój numer telefonu – co Abdelowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Inna przyjęła jego awanse w towarzystwie własnej matki i córki.
Nawet jeśli wygląda jak diabeł wcielony, trzeba przyznać, że jest niezwykle zabawny i odznacza się jakąś niewinną zuchwałością, która zapewne łechcze kobiecy instynkt opiekuńczy.
Pewnego popołudnia odbieram telefon i słyszę głos szlochającej i wrzeszczącej kobiety. Uspokajam ją i proszę, żeby powiedziała, na czym polega problem. Nie mogę uwierzyć własnym uszom. Poznała Abdela dzisiaj po południu. Chciała, żeby ją zaprosił do restauracji. „Nie ma sprawy” – odpowiedział. Zdumiewające, gdyż Abdel nie płaci za swoje dziewczyny.
„Przypadkiem” zatrzymał się przy cmentarzu Père-Lachaise i zamówił „aperitif”. Młoda kobieta, dla której zapewne nie było to pierwsze takie doświadczenie, długo i ze szczegółami opisuje swoje starania, aby zaspokoić niecierpiącą zwłoki potrzebę naszego chwata. Otrzymawszy swoje, Abdel prosi ją, żeby coś wyjęła z bagażnika… po czym rusza z piskiem opon i zostawia ją na ulicy. Obiecuję pechowej zalotnicy, że zrobię Abdelowi awanturę.
Abdel wraca do domu. Opowiadam mu, co przed chwilą usłyszałem. Przez dziesięć minut ryczy ze śmiechu, po czym lekkim tonem rzuca, że zaoszczędził na obiedzie i drinku. Raczy mnie kolejnymi historyjkami, dopóki zdegustowany nie każę mu przestać.
Tylko jedna kobieta budzi w nim przerażenie – moja kochana córka Laetitia. Muszę dzwonić do niej do pokoju, żeby Abdel nie musiał pukać do jej drzwi. Jak sam twierdzi, nigdy żadna dziewczyna tak go nie traktowała, co zresztą może mu tylko wyjść na dobre.
Jeśli chodzi o jego stosunki z mężczyznami, sprowadzają się do prawa silniejszego.
Uważa, że w tym zgniłym świecie wygrywa ten, kto jest najbardziej wredny.
Pewnego dnia Abdel zatrzymuje samochód na miejscu do parkowania sąsiada i wraca do domu, żeby zamknąć drzwi. Zostaję w aucie. Laetitia siedzi na miejscu obok kierowcy. Podjeżdża samochód na numerach dyplomatycznych: to sąsiad. Zaczyna trąbić. W najmniejszym stopniu nie przyśpiesza to ruchów Abdela. Więcej: idzie sprawdzić, czy jestem dobrze przypięty pasem. Facet, czerwony jak burak, trąbi w najlepsze. Abdel powolutku podchodzi do drzwi samochodu. Sąsiad, wściekły, wyskakuje ze swojego volvo i zaczyna wymyślać Abdelowi. To Amerykanin, wyższy od naszego zuchwalca o głowę i cięższy o ładnych trzydzieści kilo. Abdel łapie go za kark: „Pogięło cię?”. Tamten w dość kulawej francuszczyźnie wyraża swoje oburzenie wobec braku dobrych manier Abdela. Pierwszy cios z byka. Usta Amerykanina zalewają się krwią. Jest wściekły. Chce się widzieć z pracodawcą napastnika. Abdel, nieco bledszy niż zwykle, pokazuje, że siedzę w samochodzie, dokładając dwa kolejne ciosy. Siedzę skulony na wózku. Laetitia jest tak zawstydzona, że kładzie się na siedzeniu. Zmieszany Amerykanin wycofuje się, przeprasza. Zwalnia miejsce, pozwala nam wyjechać. Abdel śmieje się przez pięć minut; utarczka dobrze mu zrobiła. Mam wrażenie, że dopiero rozdanie dziennej dawki ciosów i kopniaków przynosi mu ulgę.
Dziwi się, kiedy go pouczam. Podczas moich wykładów dla studentów o „etyce w zarządzaniu” zazwyczaj zasypia po pięciu minutach; gdy w liceach lub kościołach mówię o nadziei, głośno chrapie.
Porzucił szkołę, jak tylko stało się to możliwe, po pobiciu paru nauczycieli i asyście przy gwałcie zbiorowym na jednym z nich, w którym, jak twierdzi, sam nie brał udziału.
Całą młodość spędził na paryskich przedmieściach, gdzie uczył się rozboju i dilerki. Ze śmiechem wspomina francuskie więzienia, prawdziwe hotele. Według niego wielu mieszkańców przedmieść idzie na zimę do więzienia, żeby schronić się przed mrozem, a latem wychodzi, żeby korzystać z okazji do rozrabiania.
Mnie szanuje chyba dlatego, że uważam go za inteligentnego i godnego lepszego losu. Nasz uprzywilejowany świat odbiera jako coś kompletnie absurdalnego, gdyż jedyna rzeczywistość, jaką zna, to uliczna przemoc. Mojego syna wychowuje jednak niezwykle łagodnie, a Robert-Jean traktuje go jak starszego brata.
Abdel sypia po parę minut, w dowolnej pozycji. Samochód prowadzi równie ekstrawagancko, jak kieruje własnym życiem. Za kierownicą często zapada w drzemkę. To mnie niepokoi; muszę nieustannie pilnować, żeby był przytomny. Mimo moich wysiłków ciągle powoduje wypadki. Pewnego dnia leżę z tyłu furgonetki na materacu przeciwodleżynowym, od trzech godzin jedziemy autostradą, gdy nagle rozlega się donośny huk. Ląduję między przednimi drzwiami a siedzeniem pasażera. Twarz mam zalaną krwią, nie mogę mówić. Przyjeżdża pogotowie, jeden z sanitariuszy otwiera tylne drzwi i zatrzaskuje je z powrotem: „Mamy sztywnego!”. Zajmują się pozostałymi uczestnikami wypadku. Abdel uwalnia mnie, metalowym prętem prostuje przedni błotnik. Odjeżdża, jak gdyby nigdy nic, wyklinając babę, która ponoć zajechała mu drogę. Prawda jest taka, że zasnął.
Jest tak dumny, że nigdy nie przyzna się do winy. „Jestem najlepszy” – mówi zawsze ze śmiechem. I ma takie przekonanie. Nie toleruje żadnych uwag.
Jest trudny do wytrzymania, pyszałkowaty, brutalny, niestały, ludzki. Bez niego dawno bym umarł. Przez cały czas dba o mnie jak o niemowlę. Gotowy na każde wezwanie, obecny podczas wszystkich moich nieobecności; uwalniał mnie, kiedy leżałem uwięziony, chronił, kiedy byłem słaby, rozśmieszał, kiedy się załamywałem. To mój diabeł stróż.
|