|
Zaintrygowana przyjrzałam się dokładniej siedzą-cym po drugiej stronie stołu staremu mężczyźnie i dziewczynie. Jedli wspólnie kraba, odłamując szczypce, miażdżąc je młotkiem, a potem wysysa-jąc słodkie mięso. Obok nas spora grupka posilała się jakimiś liśćmi, polanymi lepkim sosem, oraz smażoną ośmiornicą. Restaurację wypełniały głosy rodzin i przyjaciół, którzy zebrali się przy jedze-niu. Pulsowała szczęściem.
– Co myślisz o dim sum? – zapytała Addolora-ta. – Smakują ci?
– Podoba mi się tutaj – powiedziałam. – Te koszyczki, miseczki z sosami… Ładnie.
Spojrzała na mnie z ukosa.
– Ale czy ci smakują?
Skinęłam głową, a ona natychmiast skorzystała z pretekstu, by sięgnąć po więcej: żelatynowe kul-ki ryżowe, siekane krewetki, pieczone tofu. Dla mnie stanowczo za dużo. Zaczęłam się obawiać, że rachunek przekroczy dziesięć funtów, i powiedziałam jej o tym.
– Bez obawy. W weekendy pracuję u ojca jako kelnerka. Zawsze mam ze sobą trochę forsy.
Kiedy znalazłyśmy się z powrotem na ulicy, naje-dzone i niezdecydowane, co robić dalej, Addolora-ta z wahaniem i dość niezręcznie zadała mi pyta-nie, które zdążyłam już znienawidzić:
– A tak w ogóle, to jak się miewasz, Rosie? Wszystko w porządku?
Odpowiedziałam, tak jak wszyscy chcieli, żebym odpowiadała: Miewam się dobrze, wszystko w porządku. Po czym postanowiłam się od niej uwolnić.
– Dzięki, to było naprawdę pyszne. – Odsunęłam się o krok, potem o jeszcze jeden. – Palce lizać. No to do jutra, jak sądzę?
Na twarzy Addoloraty pojawił się niepokój.
– Zaczekaj, Rosie. Nie chciałam cię zdener-wować.
– Ja się nie denerwuję, tylko… Po prostu mu-szę iść.
– Do szkoły?
– Jasne, że nie!
– Więc dokąd?
– Do Liberty. – Wtedy to było moje ulubione miejsce. Nadal jest. – Pogapić się na szale i torebki.
Roześmiała się.
– Serio? Dlaczego?
– Bo to lubię.
– Mogę iść z tobą?
– Dam sobie radę. Nie potrzebuję towarzy-stwa.
– Ale chciałabym.
Zrezygnowałam z oporu. Razem ruszyłyśmy bocz-nymi uliczkami Soho, a następnie Carnaby Street. Znała tę część Londynu nie gorzej ode mnie, ale nie słyszała o Liberty z jej małymi butikami pełny-mi rozmaitych luksusów. Nigdy nie oglądała tam kolekcji designerskich ciuchów, nigdy nie szperała wśród gablot wypełnionych biżuterią, nie grzebała w jedwabnych szalach, nie otwierała teczek z ozdobną papeterią. Wydawało mi się, że całymi wiekami włóczymy się po piętrach, dotykając rze-czy, na które nie mogłyśmy sobie pozwolić, aż w końcu trafiłyśmy do mojego ulubionego pomiesz-czenia z kosmetykami, gdzie skorzystałyśmy niemal z każdej próbki.
– Mmmm, cudowne! – Addolorata wypuściła w powietrze obłoczek Chanel No 5. – Szkoda, że nie mogę sobie kupić flakonika…
– Przecież powiedziałaś, że zarabiasz sporo u ojca?
– Tak, ale nie potrafię oszczędzać, żeby uzbierać na coś sensownego. – Odstawiła flakonik i uśmiechnęła się do sprzedawczyni. – Wszystko wydaję na jedzenie.
Zrobiło się późno, na zewnątrz mętny londyński dzień zanurzał się powoli w zmierzch. W Liberty włączono światła; teraz luksusowe wnętrza jeszcze bardziej przypominały szkatułki z kosztownościami. Na ladach piętrzyły się piękne rzeczy, które każdy chciałby mieć, a w powietrzu unosił się zapach nowych materiałów, wypolerowanego drewna i pustych popołudni.
– Muszę już iść – powiedziała Addolorata z ociąganiem. – Matka na mnie czeka.
– Ja też chyba powinnam się zbierać.
Kiedy byłyśmy w połowie Carnaby Street, wyjęłam z kieszeni flakonik.
– Proszę. – Podałam jej go. – To dla ciebie.
– Co to?
– Perfumy, które ci się podobały. Chanel No 5.
Addolorata wytrzeszczyła oczy.
– Ukradłaś je?
– To tylko próbka, w dodatku do połowy zuży-ta.
– Ale jednak ukradłaś.
Wzruszyłam ramionami.
– Jeśli nie chcesz, to trudno.
– Nie, nie! Wezmę je.
Wepchnęła flakonik głęboko do kieszeni kurtki.
Wcale nie chciałam jej zaszokować ani nawet jej zaimponować. Wzięłam te perfumy wyłącznie dla-tego, że tak bardzo ją urzekły. To była najprostsza rzecz na świecie. Ale teraz widziałam, że Addolo-rata patrzy na mnie zupełnie inaczej niż do tej pory.
– A gdyby cię złapali?
– Ale nie złapali – zwróciłam jej uwagę.
– Gdyby mnie przyłapano na czymś takim, rodzice chybaby mnie zabili.
– Ja nie mam rodziców – oznajmiłam rzeczo-wo. – Już nie.
– A niech to! Przepraszam… – Zdawała się autentycznie przejęta. – Nie powinnam była tego mówić. Zapomniałam.
– Nie musisz przepraszać. To nie twoja wina.
Umilkła. Milczenie przeciągało się, tak że w końcu obie poczułyśmy się niezręcznie. W chwili kiedy skręcałyśmy w Broadwick Street, Addolorata zadała mi pytanie. Jedno drobne pytanie, które wszystko odmieniło.
– Rosie, co zamierzasz robić, kiedy skończysz szkołę?
– Nie mam pojęcia – wyznałam. – A ty?
– Jadę do Hiszpanii. Ciotka Toni odstępuje nam na kilka tygodni swój dom na Majorce.
– Nieźle. Masz szczęście.
– Może wybrałabyś się z nami? To nie będzie nic nadzwyczajnego; po prostu będziemy się opa-lać i pić piwo San Miguel.
– Ja? – zdziwiłam się. – Toni chyba nie myślała o tym, żeby mnie zaprosić?
Toni także należała do dziewczyn, z którymi pra-wie nie rozmawiałam, sama za to bez przerwy opowiadała o problemach z chłopakami i niby nie-chcący prezentowała wszystkim opakowania pre-zerwatyw w torebce.
– Czemu nie? Jedzie cała gromada, jedna mniej czy więcej nie zrobi różnicy.
– Ale przecież Toni mnie nie lubi!
– Nie wydaje mi się. Przecież prawie cię nie zna.
Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła palce na flakoniku.
Rzeczywiście nie miałam bladego pojęcia co ze sobą robić po egzaminach. Szkoła była jedyną stałą wartością, jaka pozostała w moim życiu. Owszem, nie znosiłam nauczycieli i nudnych lekcji, ale dzięki nim przynajmniej miałam przed czym uciekać. Co by się ze mną stało, gdybym i to straci-ła?
– Mieszkasz z ciotką, prawda? Myślisz, że za-płaciłaby ci za przelot?
– Z ciotką nie najlepiej mi się układało. Teraz mieszkam z wujkiem.
– Więc może by ci pomógł? To nie będzie du-żo kosztowało, tylko bilety i jedzenie. Za mnie płaci mój ojciec. To ma być zadatek na poczet przyszłej pensji. Udałoby ci się zorganizować forsę?
Pomyślałam o tym, jak by to było znaleźć się w obcym kraju, daleko stąd, wśród cudzej mowy, której nie potrafiłabym zrozumieć, wśród nieznajo-mych barw, potraw i twarzy.
– Może… Sama nie wiem. Muszę się zastano-wić.
– Powiem już reszcie, dobrze? Jestem pewna, że będzie okej.
Z dziennika Addolorat:
Niech to szlag trafi, ależ się na mnie wściekną, jak tylko się dowiedzą, kogo zaprosiłam do Hiszpanii! Rodzina zawsze powtarza mi, że jestem zbyt im-pulsywna, i teraz widzę, że to może być prawda. Ale już za późno, nie mogę tego odwołać. Biedna dziewczyna. Rodzice zgnieceni na miazgę w samochodzie na M6, mieszka z jakimś wujkiem i wydaje się cholernie samotna, chociaż chyba ma jakichś przyjaciół? Tak mi się przynajmniej wyda-je. Muszę jakoś przekonać resztę, żeby się zgodzi-ły. To przecież zaledwie kilka tygodni, a będzie nas tam całe mnóstwo. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie tam kraść i że nie trafimy przez nią wszystkie do więzienia.
Dziwna z niej dziewczyna. Zastanawiam się, jaka ja bym była, gdybym straciła rodziców w taki spo-sób. Na pewno nie taka jak Rosie Goodheart. Nigdy nie widziałam, żeby płakała. Nikt nigdy tego nie widział.
|