|
Mimo wszystko moje pierwsze lata nie były nieszczęśliwe. Nawet ośmielę się powiedzieć, że byłam szczęśliwsza niż niektóre dzieci urodzone w znacznie korzystniejszych warunkach. Stworzyłam sobie własny świat, w którym żyłam, zanurzona w jakiejś mętnej cieczy, czasem niebywale ciepłym; było to ciepło, którego – według tego, co usłyszałam, siedząc pod stołem w prasowalni – z jakiegoś powodu mi odmówiono. Chowanie się pod tamtym stołem – nawet ze świadomością, że obie kobiety wiedzą o mojej obecności albo ją podejrzewają – nie było moją jedyną ucieczką. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy zaczęłam wyskakiwać z łóżka i penetrować nocny świat domu. Zakładałam, że wszyscy śpią. I rzeczywiście spali lub nie, albo też znajdowali się w jakimś dalekim ode mnie miejscu. Ale dom – nie. Dom właśnie wtedy się budził.
Niania María i kucharka Isabel czytały mi – ta pierwsza, i opowiadały – ta druga, wiele historii. Książki wzgardzone już przez moje rodzeństwo, najpierw w ustach tych kobiet, a potem czytane samodzielnie, były czymś najbardziej olśniewającym i najszczęśliwszym z początkowego okresu mojego dzieciństwa. I nie ma w tym nic dziwnego – albo wtedy nie było – że podczas jednej z tych nocnych eskapad, bosa i w koszuli, zobaczyłam stado książąt łabędzi – dokładnie jedenaście – lecących po niebie, lub że w dźwięku, który wydawały przesuwane na moim oknie zasłony, usłyszałam delikatne wezwanie znanej fujarki.
Cristina niechętnie przyjęła mnie w swoim pokoju. Ze łzami w oczach błagała, żeby nie zmuszać jej do dzielenia się ze mną rzeczami (ja poza misiem Celsem nie miałam nic). Mama stwierdziła, że Cristina ma rację: była już małą kobietką, a ja „karzełkiem”. Dostałam więc własną sypialnię, co prawda znacznie mniejszą niż ta, którą do tamtego czasu dzieliłam z Cristiną. Pokój nie znajdował się w tak zwanej godnej części domu, ale w części Pokoju Nauki, Pokoju Niań, prasowalni, kuchni… A więc tam, gdzie poruszałam się swobodnie i bez obaw. Był to malutki pokoik z oknem o niebiesko-żółtych zasłonach i grubych białych firankach, z niemal niewidocznymi śladami po cerowaniu przez Nianię Marię. Kiedy się odsłaniało firanki, można było podziwiać całe podwórko, które w pierwszym okresie mojego dzieciństwa było tak ważne dla mnie i dla moich wspomnień. Niestety nie był to zachwycający ogród, lecz przestronne podwórze wyłożone sześciokątnymi szarymi płytkami. W głębokiej bramie znajdowały się wielkie wrota, otwierane tylko po to, żeby umożliwić wjazd na podwórze i do garażu – minigarażu, w którym stały dwa czy trzy samochody mieszkańców domu. Na złotej tabliczce, z innych czasów, można było jeszcze przeczytać: WJAZD POWOZÓW.
Kiedy wychylałam się przez okno swojego pokoju, obserwowałam przychodzących i wychodzących szoferów. Pośród nich był Paco, mój pierwszy kolega – pierwsza osoba spoza rodziny, z którą rozmawiałam. Widziany z mojego okienka Paco wydawał mi się mężczyzną gigantycznym, noszącym wysokie buty, jak do konnej jazdy. Był moim kolegą, bo nazywał mnie swoją narzeczoną i przesyłał mi ręką pocałunki.
Za kolegę uważałam też latarnika, choć nigdy nie zamieniłam z nim ani słowa, podczas swoich nocnych wypadów widziałam go jednak z balkonu w salonie. Wieczorami zapalał długą tyczką niebieskie płomyczki, drżące w swoich kloszach. Był to mężczyzna niziutki, ubrany na granatowo, z czapką ozdobioną czerwoną tasiemką, którego twarzy nigdy nie widziałam, bo w mieście panowała wieczna jesień albo zima, i o tej porze nie można już było wyraźnie zobaczyć, co się dzieje poniżej balkonów. Konkretnie chodziło o balkony salonu – jak nazywały go z nutą rozkoszy w głosie Niania María i kucharka Isabel – te, na które ja chodziłam podczas nocnych spacerów, spowita ciepłą mgłą, rozwiewającą się tylko wtedy, gdy ją chciałam zobaczyć, i której nigdy nie udało mi się odzyskać. Teraz mgła jest tylko mgłą, znaną i wilgotną, zimną i prawie wyzbytą tajemnicy.
Ale wtedy nie.
Świat zaczynał się wtedy, gdy dyskretnie wyskakiwałam z łóżka, wychylałam się z pokoju i ostrożnie obserwowałam korytarz prowadzący do następnych drzwi, które miały mnie doprowadzić do najbardziej tajemniczego pomieszczenia w domu: do salonu wzbudzającego szacunek obu kobiet, które podówczas stanowiły dla mnie coś na kształt rodziny, a dla mnie będącego progiem mojego prawdziwego świata. Noc była moim miejscem, miejscem stworzonym przez mnie samą – choć może to ona mnie stworzyła – miejscem, które zamieszkiwałam naprawdę. Budzenie się w nocy, zasypianie w dzień i to życie na przekór być może dały mi tę odrobinę szczęścia, która uratowała mnie przed strasznymi rzeczami, wynikającymi z tego, że nigdy nie byłam upragniona, że urodziłam się nie w porę w rodzinie pozbawionej nadziei i niedoświadczającej już miłości.
Do salonu szło się przez korytarz. Mijało się przeszklone drzwi prowadzące do tej części domu, gdzie pastowano parkiet i gdzieniegdzie przykrywano go grubymi dywanami. W te dywany (jeszcze dzisiaj obecne w snach) z przyjemnością zanurzałam bose stopy. Czasem wyobrażałam sobie, że korytarz jest rzeką i że płyną po nim stateczki z gazety, jak te robione przez Nianię Marię ze stron starych numerów „ABC”, kiedy byłam jeszcze bardzo malutka. I w jednym z tych stateczków, pełnym wydarzeń i ogłoszeń, płynę ja, z jednym palcem na ustach, aby nakazać ciszę wszystkim widzialnym i niewidzialnym stworzeniom, towarzyszącym mi albo śledzącym mnie podczas przeprawy. W domu nie panowała całkowita ciemność, taka jak w sypialni. Ledwie przechodziło się przez przeszklone drzwi, rozpoczynała się noc zgaszonych świateł i świateł zapalających się co kilka chwil, czasem gwałtownie – nagły kwadrat żółtego światła na podłodze, który zaraz znikał, a trochę dalej odbicie księżycowej poświaty w jakimś szklanym przedmiocie. Aż dotarło się na drugą stronę wahadłowych drzwi, takich jak w kowbojskich filmach, tyle że szklanych. A wtedy rozpoczynała się moja noc, z salonem i płomykami, zapalonymi przez mojego kolegę latarnika, tak że na firankach kładł się delikatny błękitnawy poblask.
Salon był, może, najważniejszym pomieszczeniem w domu. Wysiadałam z łódki u jego drzwi i oglądałam go z łomotaniem serca, z niepokojem, że pojawi się jeden z tych wysokich i obcych Olbrzymów, którzy mnie przerażali – a do których zaliczali się też, wbrew mojej woli, tata i mama – i przywróci mnie napawającemu strachem królestwu słońca. Jakkolwiek by było, obojętność Olbrzymów miała swój udział w powodzeniu moich nocnych eskapad. Skoro nie miałam dostępu do ich życia, oni nie mogli mieć do mojego – a moje było nieskończenie lepsze. Tak mi się wtedy wydawało (I mogę to potwierdzić jeszcze dzisiaj, kiedy sposobię się już do pożegnania ze wszystkim, co mnie otacza i otaczało. Nie mogę pozwolić sobie na udawanie albo fałsz, bo odzyskuję wspomnienia, skrawek papierowego stateczku ciśniętego w kąt szuflady, na otworzenie której nigdy nie starczyło mi odwagi.)
|