|
Robert Parville, ogłupiały jak pudel, który zgubił ślad swojej pani (małej Lizery); Maugis przyobleczony w szyderczą powagę; pan Maria bladziuteńki; ciotka Coeur sztywna jakby kij połknęła, i Marcel z oficjalną miną – to nie tak wiele, prawda? A mnie się wydawało, że jest ich z pięćdziesięcioro w naszym szczupłym mieszkaniu! Nerwy odmawiały mi posłuszeństwa, ponosiły mnie, gdy tak stałam w welonie odosobniona.
Moje wrażenia później to jakby jakiś zagmatwany sen, w czasie którego czujemy, że nogi mamy związane. Fioletowe i różowe promienie światła padające przez szyby witraża na białe rękawiczki; nerwowy śmiech, jaki ogarnął mnie w zakrystii, kiedy tatuś chciał się dwa razy podpisać na tej samej stronie, „bo pierwszą literę postawiłem za cienką”. Dławiące wrażenie czegoś nierealnego; nawet Renaud jakiś odległy i bezwymiarowy...
Po powrocie do domu, zaniepokojony moim wymizerowaniem i przygaszoną miną, Renaud wypytywał mnie czule, co mi jest; potrząsnęłam głową: „Wcale nie czuję się bardziej mężatką niż rano. A pan?”. Wąsy mu zadrżały; wtedy zaczerwieniłam się, wzruszając ramionami.
Chciałam się oswobodzić z tej śmiesznej sukni, zostawiono mnie więc na chwilę samą. Moja najmilsza Fanszetka spojrzała na mnie od razu innym okiem, gdy mnie zobaczyła w batystowej różowej bluzce i spódnicy z białej serży. „Fanszetko, więc mam cię opuścić? To po raz pierwszy... Muszę. Nie chcę tłuc cię pociągami razem z synkiem”. Leciutka chęć do płaczu, nieokreślone skrępowanie, obolałość. Ach! Niechże mój miły weźmie mnie prędko i niech wyzwoli mnie od tej niemądrej obawy, która nie jest ani lękiem, ani wstydem... Jakże późno zapada noc w lipcu i jakże ten biały blask uciska mi skronie!...
Z nadejściem zmroku mój mąż – mój mąż! – zabrał mnie do siebie. Pomruk gumowych kół nie głuszył bicia mego serca, a zęby tak miałam zaciśnięte, że pocałunek nie potrafił ich rozewrzeć.
Przy ulicy de Bassano, w świetle lamp stojących na stołach, ledwo rzuciłam okiem na to mieszkanie „zbyt przypominające osiemnastowieczne sztychy”, do którego nie chciał mnie nigdy przedtem wpuścić. By upoić się jeszcze bardziej, wciągnęłam głęboko zapach jasnego tytoniu i juchtu, jakim przeniknięte są zawsze ubrania Renauda i jego długie wąsy.
Wydaje mi się, że to dziś, widzę to, jestem tam.
Jak to, więc to już? Co robić. Błyskawiczna myśl – o Łusi. Zdejmuję bezwiednie kapelusz. By dodać sobie odwagi, ujmuję dłoń tego, którego kocham, i spoglądam na niego. Kładzie byle gdzie kapelusz, rękawiczki i przeciąga się leciutko z drżącym westchnieniem. Lubię jego śliczne ciemne oczy, nos z garbkiem i posrebrzone włosy, które przygładził zręczny wiatr. Podchodzę bliżej, lecz on wymyka mi się, niedobry, odsuwa się i wpatruje we mnie tak, że do reszty tracę odwagę. Składam ręce:
– Och! Proszę, niech się pan pospieszy!
Niestety, nie wiedziałam, że to, co mówię, jest takie śmieszne. Renaud siada.
– Chodź, Klaudynko. – Trzyma mnie na kolanach i słyszy mój przyspieszony oddech; w jego głosie pojawia się rozczulenie: – Jesteś moja?
– Od dawna, wie pan o tym dobrze.
– Nie boisz się?
– Nie, nie boję się. Po pierwsze, ja wiem wszystko!
– Co wszystko?
Położył mnie na swych kolanach i pochyla się nad mymi ustami. Bez sprzeciwu pozwalam mu pić siebie. Chce mi się płakać. Przynajmniej tak mi się zdaje, że chce mi się płakać.
– Wiesz wszystko, moje maleństwo najmilsze, i nie boisz się?
Wołam: ,,Nie!...”, i czepiam się rozpaczliwie jego szyi. Jedną ręką próbuje już rozpiąć mi szmizetkę. Zrywam się:
– Nie! Ja sama!
Dlaczego? Nie wiedziałam dlaczego. Resztki Klaudynki impulsywnej. Poszłabym nagusieńka prosto w jego ramiona, nie chcę jednak, żeby mnie rozbierał.
W pośpiechu i niezręcznie zdejmuję i sieję byle gdzie części ubrania, podrzucam buciki, chwytam palcami od nogi halkę, która się zsunęła, rzucam gorset, nie patrząc na Renauda siedzącego naprzeciw mnie. Zostałam tylko w koszulce i mówię zuchwale: ,,Proszę!”, rozcierając gestem, do którego nawykłam, ślady gorsetu wokół talii.
Renaud nie poruszył się. Wysunął tylko głowę do przodu i uchwycił poręcz fotela; i patrzy na mnie. Bohaterska Klaudynka, ogarnięta paniką na widok tego spojrzenia, ucieka w popłochu i rzuca się na łóżko... na nieposłane łóżko!
Renaud podąża za mną. Tuli mnie tak naprężony, że czuję drżenie jego mięśni. Zupełnie ubrany całuje mnie, trzyma – Boże, na cóż on czeka, dlaczego się nie rozbiera? – i choć jego ciało nie dotyka mego, dłonie i usta zagarniają mnie od pierwszego wzdrygnięcia buntu aż po nieprzytomne przyzwolenie, wstydliwy jęk rozkoszy, który chciałabym powstrzymać przez dumę. Później, dopiero później zrzuca ubranie, tak jak ja zrzuciłam, i śmieje się, bezlitosny, by do reszty pognębić Klaudynkę, zdumioną i upokorzoną. Lecz nie chce ode mnie nic, nic prócz tego, by wolno mu było pieścić mnie tak długo, aż o świcie zasypiam wreszcie, na łóżku wciąż jeszcze nierozesłanym.
|