|
Colette
Małżeństwo Klaudyny
język oryginału: francuski
przekład: Krystyna Dolatowska
FRAGMENT
Coś w naszym małżeństwie jest nie tak, jak być powinno, to pewne. Renaud nic jeszcze o tym nie wie; skąd mógłby wiedzieć?
Przed sześcioma tygodniami wróciliśmy do Paryża. Koniec włóczęgi – upłynęło na niej piętnaście miesięcy; rozgorączkowani i rozleniwieni, wędrowaliśmy z ulicy Bassano do Montigny, z Montigny do Bayreuth, z Bayreuth do jakiegoś miasteczka badeńskiego; ku wielkiej uciesze Renauda myślałam najpierw, że nazywa się „Forellen – Fischerei”, gdyż olbrzymi napis nad rzeką głosił, że łowi się tam pstrągi, a ja nie znam niemieckiego.
Ubiegłej zimy, niechętna temu, na co patrzę, i przytulona do ramienia Renauda, poznałam Morze Śródziemne, sczesywane zimnym wiatrem pod włos i rozjaśnione ostrym słońcem. Nadmiar umbrelek, kapeluszy i twarzy zepsuł mi to fałszowane południe, a już najbardziej dały mi się we znaki nieustające spotkania z przyjaciółmi Renauda, z rozmaitymi jego znajomymi, których zaopatrywał w karty wstępu, z paniami, które zapraszały go na obiady. Ten okropny człowiek jest miły dla wszystkich, a szczególnie dla tych, których najmniej zna, gdyż – jak wyjaśnia z bezwstydną słodyczą – dla innych, dla prawdziwych przyjaciół, nie warto się nadmiernie wysilać, i tak jest się ich pewnym...
Strwożona nieco w swej prostocie ducha, nigdy nie mogłam rozgryźć tych zim na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie koronkowe suknie drżą z chłodu pod pelerynkami z soboli!
A poza tym, wciąż niesyta Renauda, tak jak on wciąż niesyty był mnie, nadszarpnęłam nerwów i irytowały mnie rozmaite kamyki na drodze. Zadyszana, zgoniona, w tyleż rozkosznym co nieznośnym stanie upojenia i zawrotu głowy, poprosiłam wreszcie o litość, wytchnienie i jakieś definitywne przytulisko. I oto jestem w domu! Czegóż potrzeba mi jeszcze? Czego mi jeszcze brak?
Postarajmy się uporządkować nieco ten bigosik wspomnień, świeżych jeszcze, a tak już odległych...
Dzień mojego ślubu cóż to była za dziwaczna komedia! Trzy tygodnie zaręczyn, częsta obecność Renauda, którego kocham do szaleństwa, jego żenujące spojrzenia i gesty żenujące jeszcze bardziej (mimo że powstrzymywane), jego wargi wciąż w poszukiwaniu byle skraweczka mnie, wszystko to sprawiło, że pyszczek miałam w ten czwartek wychudzony jak kotka w marcu. Nie rozumiałam wtedy jego rezerwy, jego powściągliwości! Miałby mnie, gdyby tylko zechciał; czuł to dobrze. A jednak, znawca zbyt wytrawny i dbały o swe szczęście – a może i o moje? – narzucił nam obojgu nieznośny rozsądek. Klaudynka, która ledwo już mogła to znieść, rzucała mu nieraz zirytowane spojrzenia, gdy przerywał pocałunek, zanim... zanim miał prawo go przerwać: „Dzisiaj czy za tydzień, cóż to ostatecznie za różnica? Każe mi pan pościć zupełnie niepotrzebnie, męczy mnie pan straszliwie...”. Bez litości dla nas obojga pozostawił mnie, wbrew mej woli, nietkniętą aż do naszego pośpiesznego ślubu.
Szczerze zirytowana koniecznością informowania mera i proboszcza o decyzji współżycia z Renaudem, nie chciałam w niczym pomóc tatusiowi ani nikomu. Renaud wykazał przy tej okazji wytrawną cierpliwość, tatuś poświęcenie niesłychane, wściekłe i ostentacyjne. Jedna tylko Melania, promieniejąc z uciechy, iż jest świadkiem szczęśliwego rozwiązania historii miłosnej, podśpiewywała rozmarzona nad rozżarzonym smutnym podwórzem. Fanszetka (a za nią na niezbyt pewnych jeszcze nóżkach Ślimaczek, „piękniejszy niźli syn boga Ptaha”) obwąchiwała kartonowe pudła, długie rękawiczki, od których zapachu dostawała mdłości, nowiutkie materiały i „wyrabiała ciasto”, ugniatając mój welon z białego tiulu.
Ten podłużny rubin na cieniutkim złotym łańcuszku na mojej szyi to prezent od Renauda, dostałam go na dwa dni przed ślubem. Pamiętam, pamiętam! Przyglądałam mu się pod światło urzeczona barwą jasnego wina, drugą rękę opierając na ramieniu Renauda, który klęczał obok.
– Zezujesz, Klaudynko – roześmiał się w pewnej chwili – całkiem jak Fanszetka, kiedy śledzi wzrokiem muchę.
Nie słuchając, co mówi, włożyłam nagle rubin do ust, „bo na pewno się rozpuści i będzie miał taki kwaskowy smak jak malina!”. Renaud, zmylony tym nowym sposobem oceny rubinów, przyniósł mi następnego dnia cukierków. Sprawiły mi, daję słowo, nie mniejszą przyjemność niż klejnot.
Rankiem pamiętnego dnia obudziłam się poirytowana i naburmuszona, wyrzekałam na merostwo i na kościół, na ciężar sukni z trenem, na za gorącą czekoladę i na Melanię w fioletowych kaszmirach od siódmej rano („Ach! Gołąbeczko moja, zobaczysz ty, posmakujesz!”), na wszystkich, którzy mieli się zjawić: Maugisa i Roberta Parville’ów, świadków Renauda, ciocię Coeur w koronkach chantilly i Marcela, któremu ojciec wybaczył – na złość i dla kpiny, mam wrażenie – i na swoich świadków: jakiegoś malakologa, o którym słyszałam po raz pierwszy w życiu, równie bogatego w odznaczenia, co obrośniętego brudem, i pana Marię, gdyż ojciec uznał za zupełnie naturalne to szczególne poświęcenie mego wielbiciela męczennika. Gotowa przed czasem Klaudynka, z buzią odrobinkę żółtawą pośród tej bieli, w welonie niezbyt pewnie trzymającym się na głowie – jednak krótkie włosy to nie zawsze wygodna rzecz – przykucnęła naprzeciw koszyka Fanszetki, której prążkowany Ślimaczek masował właśnie brzuszek, i rozmyślała: „Okropność ten ślub. Szczytem marzeń byłoby mieć Renauda tutaj, zjeść obiad we dwoje i zamknąć się w tym pokoiku, gdzie sypiałam śniąc o nim, gdzie śniłam o nim nie śpiąc, i... Ale moje łóżeczko byłoby za małe...”.
Nadejście Renauda, lekkie drżenie jego rąk nie odwróciły biegu moich myśli. Wreszcie, na prośby nieprzytomnego z wrażenia pana Marii, trzeba było przywołać tatusia do rzeczywistości, wypłoszyć z jego pieleszy. Zacny mój ojczulek, godny tej niezwykłej chwili i samego siebie, zapomniał po prostu, że to mój ślub; zastano go w szlafroku (za dziesięć dwunasta!) najspokojniej w świecie palącego fajkę. Przyjął biednego Marię pamiętnymi słowami:
– No wreszcie, co pan dziś tak się spóźnia, i to akurat, kiedy mamy taki ciężki rozdział... A to znowu co za pomysł z tym frakiem, wygląda pan jak kelner!
– Ależ, proszę pana... proszę pana... ślub panny Klaudyny... Tylko na pana jeszcze czekamy...
– Do kroćset! – odparł tatuś, spoglądając na zegarek zamiast do kalendarza – do kroćset! Jest pan zupełnie pewien, że to dzisiaj? A może, gdyby pan zaraz tam poszedł, dałoby się zacząć beze mnie?
|