|
To bardzo ciepła, pełna humoru historia pewnej warszawianki, której życie kompletnie zmienia przymusowa przeprowadzka do malowniczej mieściny w Sudetach.
Porzucona przez męża Maja, mama piętnastoletniej Marysi, właścicielka dwóch psów i kota, myśli, że limit przypisanych jej nieszczęść został już wyczerpany. Wkrótce przekonuje się, że to zaledwie początek. Nieszczęścia, jak to mają w zwyczaju, chodzą nie tylko parami, ale wręcz stadami. Paradoksalnie jednak to co złe prowadzi do zmian na lepsze. I tak Majka – pomimo zmagań z samotnym rodzicielstwem i mężem, który niczego nie ułatwia – znajduje w sobie siłę, o której istnieniu wcześniej nie miała pojęcia. Pobyt w Sudetach, w domku należącym kiedyś do jej ciotki, daje początek zmianom, które odmienią egzystencję całej jej rodziny. A wszystko to w malowniczej scenerii gór i lasów, przesycone ciepłem nowych i starych przyjaźni oraz okraszone humorem, którego nigdy nie powinno zabraknąć ani w książce, ani w życiu.
Magdalena Kordel (ur. 1978 r.) zadebiutowała powieścią "48 tygodni”. Poza pisarstwem wraz z mężem prowadzi agencję reklamowo-wydawniczą. Prywatnie mama dwójki dzieci – nastoletniej córki i dwuletniego synka, pani trzech psów i kota, wielbicielka podróży – szczególną sympatią darzy Dolny Śląsk i Toskanię. Obecnie pracuje nad kolejną powieścią i przewodnikiem po Sudetach, do których zapałała miłością od pierwszego wejrzenia, co wyraźnie widać w powieści "Uroczysko".
Fragment
(...)
W domu wszystko układało się zadziwiająco poprawnie. Marysia, mimo zbliżającego się końca roku szkolnego, bezboleśnie zaaklimatyzowała się w nowej szkole, Anielka – która nadal mieszkała u mnie, bo Łucji zdjęcia jakoś niepokojąco się przedłużyły – wyglądała na całkowicie zadomowioną, Jagoda przez całe dnie albo tonęła w opasłych książkach, albo stukała w klawiaturę komputera, ojciec – co szczerze mówiąc, trochę mnie niepokoiło - wyglądał na jeszcze bardziej zadomowionego niż Anielka. Nawet Igor miło mnie rozczarował, bo gdy w końcu się dowiedział, że mój nowy adres znajduje się grubo ponad trzysta kilometrów od Warszawy, tylko kilka razy zaklął szpetnie i zapytał, kiedy zamierzałam mu o tym powiedzieć i jak w takim razie on ma się spotykać z Marysią. Gdy wyjaśniłam mu, że Marysia może go odwiedzać (ktoś na razie bliżej nieokreślony zawsze ją odwiezie), zachował się po ludzku i nie drążył tematu. Czyli, mówiąc najzwięźlej, wszystko układało się nad podziw dobrze. Aż zaczęło mnie to trochę niepokoić, bo doświadczenie nauczyło mnie, że sielanka nigdy nie trwa długo. I rzeczywiście, zgodnie z oczekiwaniami na gładkiej powierzchni mojego całkiem nowego spokojnego życia zaczęły pojawiać się drobne fale. Pierwsza objawiła się w postaci Anielki. Dziecko pokochało nas do tego stopnia, że nie chciało słyszeć o zamieszkaniu u Łucji, która w końcu wróciła, kajając się i przepraszając za opóźnienie.
|