|
Robiłem się nerwowy. Prowadziłem cały dzień z Chambéry na pogórzu francuskich Alp – należy pamiętać, że cała droga poza odcinkiem z Turynu do Pizy to zakręty i boczne drogi – i byłem wykończony. Droga poprowadziła nas do lasu pełnego wielkich dębów, gałęzie drzew sklepiły się nad nami. Na końcu tunelu, w blasku słońca, zobaczyłem – a przynajmniej tak mi się zdawało – dwie groteskowe głowy mitycznych bestii biegnących prosto na nas. Gwałtownie zahamowałem. Przód matry obniżył się i uderzył w kamieniste podłoże. Bestie przebiegły obok nas i skręciły do lasu, za nimi podążało makabryczne widmo – miało małą głowę ze zmierzwionymi wiatrem włosami, zawieszoną na tyczce od fasoli, z której wystawały kończyny.
– Osiemnastowieczna sielanka – zauważyła Candace z rozmarzeniem. – Jesienne liście, świnie biegnące w cieniu starych dębów i świniarka na tle zachodzącego słońca.
Otworzyłem szerzej znużone oczy. Faktycznie, majaki okazały się tym, o czym mówiła moja żona.
– Cholerne, głupie świnie. Co, u diabła, tutaj robiły? – jęknąłem.
– Wcinały żołędzie, przyszły gospodarzu – odparła Candace. – A co, myślałeś, że świnie rodzą się na styropianowych tackach, jako porcje wieprzowiny?
Opuściła szybę i zaczęła przyjaźnie gawędzić ze starą kobietą, tak chudą, że tylko pergaminowa skóra wydawała się trzymać ją w pionie.
– Dwieście metrów na lewo – powiedziała w końcu Candace. – Może chcesz, żebym poprowadziła?
Zostałem za kierownicą. Candace zajęła się czesaniem włosów i doprowadzaniem do porządku przed spotkaniem z wyrafinowanymi właścicielami naszej wynajętej willi, którzy, jak nam powiedziano, mieli z otwartymi ramionami czekać na nas w ogrodzie.
Naturalnie na miejscu nie zastaliśmy nikogo.
Dom był zamknięty na cztery spusty. Słońce zachodziło. Robiło się chłodno. Las dookoła stawał się coraz ciemniejszy. Niezły początek. Myślałem już, żeby zostawić grzeczną wiadomość o tym, gdzie mogą sobie wsadzić swój chylący się ku ruinie stary dom, kiedy w ostatnim blasku dnia pojawiła się stara świniarka i zapytała o coś Candace, na co ta odpowiedziała „Non c’è nessuno”. – Nikogo tutaj nie ma. Stara kobieta powiedziała coś jeszcze i wskazała na wielką ceramiczną donicę z szałwią. Candace podeszła do niej, przechyliła i wyciągnęła nasze wybawienie, klucz do drzwi wejściowych.
Kiedy weszliśmy do środka nieskazitelnego kamiennego domu, pełnego starych drewnianych mebli, z lśniącym, ale wytartym stołem kuchennym i kominkiem tak dużym, że można by w nim upiec kozę, widok płonącego słońca ponad zamglonymi wzgórzami zaparł mi dech w piersiach.
– Co prawda o tym wspominałem, ale powiem to jeszcze raz – oświadczyłem. – Jesteśmy w raju.
|