|
Ayinde nie mogła powstrzymać uczucia zadowolenia, gdy podawała Kelly paczkę ekologicznych chusteczek z odzyskanej bawełny i pieluszkę z tetry (najlepsze dla środowiska i delikatnej pupki Kluseczki - pisała Priscilla Prewitt). Po lunchu przypięła fotelik z dzieckiem na tylnym siedzeniu samochodu i sprawnie schowała wózek do bagażnika. „Mój zawód to Matka” - szepnęła, jadąc do domu. „I jestem w tym dobra” - pomyślała, mimo że czasami nudziło ją to i nużyło, czas ciągnął się jak guma i łapała się na tym, że ciągle spogląda na zegarek, licząc godziny, a nawet minuty do kolejnej drzemki Juliana lub wieczornego spania, gdy mogła w końcu chwilę odpocząć. Z zawodu była matką i całkiem dobrze jej szło.
Gdy dojechała do domu, na podjeździe stało sześć zaparkowanych pośpiesznie samochodów, jakby ich właściciele chcieli podjechać jak najbliżej drzwi wejściowych, nim wbiegli do środka. Ayinde zaparkowała obok ostatniego pojazdu, czując pierwsze ukłucie niepokoju. Cztery obce samochody i dwa, które rozpoznała: czarny lincoln, lśniący i anonimowy, wożący Richarda tam, gdzie musiał dojechać, i audi z napisem na tablicy rejestracyjnej: TRENER - pojazd w charakterystycznym srebrnym kolorze jak włosy jego właściciela. „Nie ma karetki” - stwierdziła, myśląc o Lii. Przerzuciła torebkę przez ramię, wyciągnęła fotelik z Julianem z samochodu i weszła do domu. Kucharz powoli przecierał blat, który wyglądał na zupełnie czysty, a stojący w pobliżu drzwi menedżer skinął na przywitanie głową, nie patrząc Ayinde w oczy.
Richard siedział w jadalni, zgarbiony, sam jeden u szczytu stołu, przy którym mogło zmieścić się osiemnaście osób. Jego mahoniowa cera miała szary odcień, a usta były sine w kącikach.
- Richard. - Postawiła fotelik z Julianem na stole. - Co się stało?
Uniósł wzrok, by na nią spojrzeć. Na widok malującej się na jego twarzy udręki Ayinde zaczęła się cofać i niemal przewróciła się, zahaczając obcasem o skraj perskiego dywanu.
- Co się stało?
- Muszę ci coś powiedzieć - odparł Richard. Miał przekrwione oczy. „Chory” - pomyślała Ayinde. „Jest chory i potrzebuje pomocy lekarskiej. Powinien być w szpitalu, a nie tutaj...” Rozejrzała się w koło. W jadalni zaczęli pojawiać się obcy ludzie. Mężczyzna w spodniach khaki i wymiętej koszuli w kratę, z dużą kopertą FedExu w ręce, za nim kobieta w granatowym kostiumie, z włosami upiętymi w kok. Żadne z nich nie miało stetoskopu ani lekarskiego fartucha.
- Co się dzieje?
- Może usiądziemy - zaproponował trener. Emanujący łagodnością ton głosu przypominał Ayinde jej ojca - nie tego z prawdziwego życia, oczywiście, ale bohatera, w którego wcielił się na Broadwayu w sztuce „Księżyc o północy”, wtedy gdy mówił swojej scenicznej córce, że jej matka zmarła. Dostał za to nagrodę Tony, pamiętała jak przez mgłę.
Julian zasnął w foteliku. Mimo to wzięła synka na ręce, przytulając go do siebie. Richard wstał powoli z krzesła i podszedł do niej, poruszając się, jakby nagle postarzał się o dziesięć lat lub zerwał ścięgno, co było największą obawą każdego koszykarza.
|