|
MAŁŻEŃSTWO DOSKONAŁE
To obrazoburcze jak na swoje czasy dzieło, wydane w 1926 roku, napisał holenderski ginekolog Theodor Henrik van de Velde, co nie pozostało bez wpływu na treść. Badając kobiety, doszedł do wniosku, że taka publikacja jest niezbędna. Sądził, że może uratować wiele małżeństw nie tylko przed seksualną nudą, ale wręcz przed rozpadem, wynikającym z wzajemnego niezrozumienia. Zanim wydał swoją książkę o problemach związanych z seksem małżeńskim, zanim, z wrażliwością i oszczędnie, opisał podstawowe pozycje seksualne, przeprowadził wiele rozmów. Utwierdził się w przekonaniu, że to, co robi ma sens. Rozmawiał z ludźmi Kościoła oraz z głęboko wierzącymi katolikami. Był przekonany, że jego pożyteczne dzieło zostanie dobrze przyjęte. Naiwny doktor podszedł do swojej pracy zbyt pragmatycznie, nie wziął pod uwagę tego, że porywa się z motyką na księżyc. Księżyc w tym przypadku to symbol seksu, sfery, która według ówczesnych przekonań powinna pozostać na zawsze tajemnicza i ciemna. Samo pisanie o niej w jakikolwiek sposób było nadużyciem. Uznając akt seksualny za grzech i dzieło szatana, Kościół jako instytucja tolerował wyłącznie seks służący prokreacji. Nawet zresztą z niej nie należało czerpać przyjemności, o rozkoszy nie wspominając. Nie grzeszyły święte męczennice, które podczas aktu odmawiały różaniec albo myślały o pieczeni, jaką przygotują jutro na obiad. Van de Velde sądził, że Kościół zmienił się już na tyle, że nie będzie krytykował sensownego poradnika małżeńskiego. Nic bardziej mylnego! Książkę i autora odsądzono od czci i wiary. Pius XI nazwał autora „burzycielem małżeństwa” „haniebnie wychwalającym fizjologiczne uświadamianie, znieprawiające biednych małżonków”. Czytającym czy nawet tylko posiadającym jego poradnik groziła ekskomunika! Mężczyźni w sutannach czytali pewnie grzeszną książkę z płonącymi uszami, tylko po to, żeby wiedzieć, co jest grzechem, i odpowiednio przepytywać wiernych podczas spowiedzi. Mężów Kościoła wezwano do walki. Mieli zawracać wiernych z drogi „znieprawienia”. Efekty można było przewidzieć. Na szczęście już dwadzieścia lat później ukazał się Raport Kinseya i Kościół miał już niewiele do gadania.
ZAIMKI MAŁŻEŃSKIE
Gdy zawiera się oficjalny związek małżeński, ze stułą czy z pieczęcią, para zaczyna funkcjonować jako byt podwójny. Trzeba się na początku trochę pomęczyć, żeby przywyknąć do tego, że od teraz będzie się za nami wlokła druga osoba, że będziemy z nią połączeni jak więzień skuty z szeryfem w westernie. Ludzie godzą się z tym, że są jak „dwie połówki jabłka” albo dwa gołąbki. Uznają, że powinni stracić pojedynczość, własną tożsamość na rzecz jakiegoś złożenia. Zaimek „ja” traci na znaczeniu. Wypiera go zaimek „my”. Pojawiają się idiotyczne formy, mówi się na przykład, że byli u nas „Stasiowie”, a nie chodzi o związek gejów, lecz o Stasia i Alę. Ta forma wychodzi z użycia, jednak jej istota, czyli byt podwójny, zostaje. Gdy wszystko układa się nieźle, zaimek „my” nie razi, odpowiada bowiem sytuacji psychologicznej. Nie ma wtedy fałszu. Gdy zaś świat związku się rozpada, wtedy „my” staje się czystą formą, prezentowaną na użytek rodziny, sąsiadów, księdza z parafii, koleżeństwa z firmy czy mediów w przypadku celebrytów. Można czasem zauważyć puste oczy, podczas gdy para uśmiecha się lakierowanymi zębami. Walki wewnętrzne w takich parach są chyba jeszcze gorsze niż wśród tak zwanych zwykłych ludzi, którzy udają tylko przed rodziną, żeby ojciec nie dostał zawału, a matka nie przestała zajmować się pociechą. W kłótniach rzadko pojawia się wówczas zaimek „my”. „My” występuje w opozycji do kogoś. Opozycje w małżeństwie są wielorakie: „my” to znaczy mąż i żona w roli matki i ojca „ich”, czyli nieznośnych dzieciaków. „My nie będziemy tolerować…”. Jeśli oczywiście się zgadzają i nie stawiają dziecka w ogniu sprzecznych rozkazów. W dobrych związkach „my” występuje jako jedność przeciwko teściom albo rodzicom, dziadkom, pociotkom itd. Czasami mąż z synem stają przeciw matce: „my mężczyźni”. Albo córka z matką przeciw ojcu: „my kobiety wiemy lepiej”. „My” ma różne oblicza. W kłótniach zaimek osobowy „ty” pojawia się w zbitce z zaimkiem wskazującym i dzierżawczym: „Ty i ta twoja rodzina!”, mającym wyrażać najwyższą pogardę dla klanu. To bardzo często używana forma obrzucania się obelgami, robi to zarówno jedna, jak i druga strona. Do zaimków można dorzucić coś mocniejszego, w zależności od środowiska, kultury, statusu, chociaż ostatnio nie ma tak wielkich różnic jak kiedyś. Zarówno wśród meneli, jak i wśród wyższych sfer medialnych można usłyszeć zaimki nieokreślone: „byle kto nie będzie mi mówił, co mam robić”, oraz osobowe i dzierżawcze wzmocnione przymiotnikami: „ty chuju złamany, z tą twoją pierdoloną rodzinką…”. W rozmowach ze swoją rodziną o rodzinie żony mówi się „oni”. „Oni” to klan teściów: „oni nie mają klasy”. Kobiety lubią stosować zbitkę: „bo ty zawsze”, „bo ty nigdy”, globalizując sprawy. Mąż mówi: „czy ty możesz się zamknąć?” Zaimki dają wiele różnych możliwości, także bardzie wyrafinowanych, niestety te elegantsze formy nie są zbyt częste. A przecież można posłać kogoś do diabła, mówiąc: „idź dokądkolwiek i nie wracaj”.
|