|
Kiedy miałyśmy po trzy latka, i jeszcze trochę później, tato nas podsadzał na konie, ale potem radziłyśmy sobie same i Magi nie mogła już się tym szczycić. Jeździłyśmy z tatą aż po horyzont, zlane potem konie gnałyśmy w stronę olbrzymiego, zagniewanego, czerwonego słońca, które powoli zapadało się pod ziemię, a my nie mogłyśmy go dopędzić. W takich chwilach czułam, że jesteśmy jedną rodziną, że nikt nie może przeciąć więzów krwi, które nas łączą, i w ogóle nie chciało mi się wracać do mamy, a ona, z oczyma zaczerwienionymi od dymu, krzątała się koło pieca, gotowała nam gorącą zupę z kawałkami łoju i czekała, żebyśmy wrócili. Tato jeździł straszliwie szybko. Krzyczał: „Chusz! Chusz! Chusz!”, ale ja widziałam tylko ruchy jego warg, bo krzyk już unosił wiatr, a koń pod siodłem miał zupełnie mokry grzbiet. Przeważnie jednak jechałam kilkadziesiąt metrów za tatą i starałam się, żeby ogon jego konia nie uciekł mi za daleko, bo tato zawsze brał najszybszego konia z całego stada, chociaż mówił, że to nie jest najważniejsze.
Nosił del w kolorze ciemnego wina, z ozdobnym zapięciem, które mamie wcale się nie podobało, bo w naszym somonie nikt takiego nie nosił i mama miała już po dziurki w nosie tego, że tato i babcia ciągle czymś się różnią od innych i że zawsze są z tym jakieś problemy. Na butach taty wyszyła sojombo, godło naszej ziemi. Mówiła, że różne geometryczne hafty i skręcone do środka rozetki może mieć każdy, ale tylko tato będzie taki państwowo uświadomiony. Tacie nie robiło to różnicy, najważniejsze, żeby czuby miały porządnie wygięte do góry i nie wyrwały ani kawałeczka z naszej świętej ziemi, i żeby były wystarczająco ciepłe, bo zimą tato przez cały dzień odgarniał z ziemi śnieg, kiedy bydło było już za słabe, żeby skruszyć warstewkę lodu i dostać się do żółtej, ostrej trawy, która się pod nim kryła.
Fragment książki Petry Hůlovej "Czas czerwonych gór". Patronat medialny nad książką objął portal ByćKobietą.pl. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. w serii "z miotłą".
|