|
Bronisław i Julia mają dziś rocznicę ślubu.
– Babciu, czy to ważny dzień? – dopytuje Ja-goda.
– Zależy dla kogo – mruczy w przedpokoju matka, ale babcia nie zwraca na nią uwagi. Pochy-la się nad wnuczką i, poprawiając jej niesforną grzywkę, mówi:
– Bardzo, kochanie. To jak urodziny. Tego dnia wydarzyło się coś nowego. Można powie-dzieć… przypieczętowano miłość. Miło jest to świę-tować co roku.
– Przypieczętowano miłość – powtarza w zamyśleniu Jagoda, błądząc myślami wokół chło-paka w granatowym prochowcu. – Ja to chyba nig-dy nie wyjdę za mąż…
Babcia Antonia uśmiecha się pod nosem z rozczuleniem.
– A to dlaczego?
– Bo jestem brzydka i niemądra. Basia to co innego.
– Mój Boże, dziecko! Skąd ci to przyszło do głowy?
– Mama tak mówi. I chyba ma rację.
Babcia Antosia przez ułamek sekundy zastanawia się, czy podważać matczyny autorytet, ale błyska-wicznie dochodzi do wniosku, że dobro dziecka jest ważniejsze.
– Nie, kochanie. Mama nie ma racji. Jesteś piękna i rozsądna. I masz dobre serce. Każdy ma.
– Basia i tatuś to na pewno.
– I Basia, i tatuś, i mamusia. A ty przede wszystkim. – Antonia wpatruje się w ukochaną wnuczkę nieznoszącym sprzeciwu wzrokiem.
– Mama też?
– Tak, każdy. Tylko niektórych gnębią jakieś smutki i wtedy o tym zapominają…
Rodzice szykują się do wyjścia. Julia, w stalowej sukni i sznurze pereł, poprawia przed lustrem kar-minowe usta. Ma zniecierpliwioną twarz.
– Bronek, czy ja zawsze muszę na ciebie cze-kać?! – woła w przestrzeń pokoju i krytycznie przy-gląda się swemu odbiciu. Poddaje krytyce każdy centymetr siebie: idealnie ułożone włosy, pięknie, jak ptasie skrzydła, zarysowane brwi, długie, wyszczotkowane amerykańskim tuszem rzęsy, usta gwiazdy filmowej, gładką alabastrową szyję, de-kolt, zgrabne, świecące lekko od kremu, ramiona, proporcjonalne piersi, modelowe wcięcie w talii. Wygładza sukienkę na brzuchu i, obracając się przed lustrem w tę i we w tę, stuka obcasami. – Po prostu nigdy nie może być dobrze! – mruczy. – Bronek!
– Pięknie wyglądasz, Julu – mówi babcia An-tonia, patrząc na córkę.
– Srali muchy… Mamo, tyluż dobrze ubranych ludzi na tym świecie, co i kanalii. – Julia, jak zwy-kle, nie umie przyjąć komplementu.
– Julu, Julu…
Bronka nie widać, słychać tylko, jak co jakiś czas odpowiada z głębi domu: „Już idę, kochanie”. Głos ma radosny i śpiewny. Jagoda wyobraża sobie, że tatuś wygląda pięknie, a ton jego głosu upewnia ją tylko w tych wyobrażeniach. Pamięta, jak po zakończeniu roku szkolnego zabrał ją na lody (Basia była z mamą na zakupach). Wtedy też wyglądał pięknie, choć śmiesznie ubrudziły mu się wąsy od tych malinowych lodów. Tatuś w ogóle lubi owocowe. Zresztą lubi chyba wszystko i wszystkich. Nie pogniewał się na nią choćby kiedyś na spacerze, gdy narwawszy bukiecik polnych kwiatów, powiedziała:
– Tatku, zobacz jakich ładnych kwiatków dla ciebie narwałam. Jaka szkoda, że są moje.
Ale najbardziej Jagoda lubi z nim podróżować po-ciągiem, choć teraz nie zdarza się to tak często, jak wtedy gdy była mała. Wtedy czytał jej bajki albo bawili się w słówka.
– Tatku, tatku, pobawmy się w słówka – mówiła mała Jagódka, miętosząc tatowy rękaw swetra z owczej wełny, która strasznie drapała w buzię, gdy się przytulała. – Ty pierwszy.
– Dobrze – odpowiadał ojciec, kończąc zapla-tanie warkoczyka. – Nos.
– Nos, nos… – powtarzała. – Czyli na „S” mu-szę powiedzieć, prawda?
– Tak, kochanie, na „S”.
– Na „S”, na „S”… Yyy… A tatku, a, mogę na „M”?
Ojciec, rozczulony jej przebiegłością, zgadzał się na wszystko.
Miłe rozmyślania Jagody cały czas mąci nerwowy ton matki, zniecierpliwionej nieobecnością ojca, choć stolik mają zarezerwowany dopiero na dziewiętnastą. Na to wchodzi Bronisław, w lnianym garniturze ze stójką zamiast tradycyjne-go kołnierza, wyprostowany i jasny na twarzy, z bukietem czerwonych róż, i zamaszyście sunie ku żonie. Obrazek jak w fotoplastykonie.
– Dziękuję ci, moja droga, że na mnie zaczekałaś, bo ja czekałem na ciebie całe życie! – I teatralnym gestem całuje Julię w dłoń. Mimo że jest tylko kierownikiem sceny (Julia nie znosi tego określenia, „to jak prezes kupy kompostu”, mawia), wygląda jak prawdziwy gwiazdor filmowy.
– No, już myślałam, że się nie doczekam – komentuje lodowato, ale kącik jej ust drży w niedostrzegalnym uśmiechu. Jest kobietą, nie ma mowy, aby pęk pąsowych róż nie zadziałał. Tylko bukiet, bo mąż to już co innego. Może działa na inne, ale na nią już nie. Jeśli w ogóle kiedykolwiek sprawiał na niej wrażenie. Jagoda patrzy na tę scenę jak wół na malowane wrota. Jest zachwycona tym, co widzi, ale stara się nie zagłębiać w to, co słyszy. Tata, jak zwykle, jest idealny. Jagodzie wydaje się, że nie może być inaczej. Że mężczyźni są po to, by tak właśnie traktować kobiety. Tak pięknie. Nie rozumie tylko do końca, dlaczego mama jest (chyba?) odmiennego zdania. Mówi o tacie, że kiedyś zamorduje ją swoją dobrocią. Jagodzie wydaje się, że matka tylko czeka na ten dzień. Właśnie na ten, kiedy tata ją zamorduje. Będzie wtedy mogła powiedzieć, nie wiadomo, z zaświatów czy skąd: „O, widzicie, a nie mówiłam?”. Mama, odkąd Jagoda pamięta, twierdzi, że ojca nie można nie kochać. I sama kocha go niejako z definicji. Z definicji, której sama jest (chyba?) autorką, a która mówi, że człowieka, który kocha bezgranicznie, po prostu kochać trzeba, nie ma innej możliwości. Rzeczywiście, matka nie ma (chyba?) innej możliwości. Bronisław jest cichy, wysoki, postawny, przystojny, dobry, wspaniałomyślny i tylko czasem obgryza paznokcie. Kiedy wydaje mu się, że nikt nie widzi. Mówi powoli, słabo zna się na pojazdach mechanicznych, ale za to bezbłędnie zna się na Julii, swojej żonie. Do pewnego momentu był jedynym, który, gdy była chora, leżał przy jej łóżku i podtrzymywał swoje powieki palcami, aby nie zasnąć i sprawdzać, czy żona oddycha. Choć nie lubił czarnej kawy, pił ją razem z nią i razem z nią przybierał na wadze, kiedy chodziła w ciąży. Nie było rzeczy, której by dla niej nie zrobił, tak jak nie było rzeczy, którą ona zrobiłaby dla niego. Julia lubiła mu robić małe, pozorowane na nieświadome, przykrości. Na przykład udawała, że zapomniała kupić gazetę, o którą prosił, albo że zapomniała zrobić jajecznicę, na którą miał ochotę, a zamiast tego robiła jajka sadzone. Z dziwną rozkoszą obserwowała chwilowy zawód w jego oczach, kiedy oświadczała: „Ojej, zapomniałam!”. Trwał on jednak zaledwie chwilę, bo Bronek natychmiast mówił: „Nie szkodzi, kochanie”. I wtedy Julia nie czuła się już tak doskonale, bo oto on po raz kolejny okazywał się wspaniałomyślny, po raz kolejny był bez skazy. Julia przy nim – mimo że kochał ją szalenie i wynosił tak wysoko, że musiała schylać głowę, by pokłonić się niebu – czuła się zła, złośliwa i wstrętna. Jeszcze bardziej niż na co dzień. Bezgraniczna miłość Bronka uczyniła ją (chyba?) złym człowiekiem. O ile nie była taka wcześniej. Kochała go z wdzięczności, ale nigdy za nim nie szalała.
A on? Był najlepszym dowodem, że miłość jest ślepa. Kochał żonę bezgranicznie, choć ta żyła wiecznie pretensjami do bohemy. Miewała zmienne nastroje, a on – z tego powodu – wyrzuty sumienia. Rozpieszczał ją kilka razy dziennie i mówił, że ją kocha, a ona tylko patrzyła na niego i niekiedy, bardzo rzadko, uśmiechała się mimochodem. Cóż mogła poradzić, że ten człowiek ją kocha…? W końcu istniała tylko po to, by mógł ją kochać. Wolała podpitych proroków, którzy kobietom ujmują lat. Była śmiertelnie nieszczęśliwa i ze swego nieszczęścia uczyniła atut. Przynajmniej w oczach niektórych. A Bronek był dumny, że tylko on potrafi ją rozśmieszyć, choć od dawna zdarzało się to sporadycznie. Mój Boże, ileż radości temu biednemu człowiekowi dawał jej uśmiech! Pojedynczy uśmiech, choć zasługiwał na znacznie więcej. Żywił się jednym uśmiechem tej chorej kobiety na tydzień. Kiedy tylko wyciągała w jego kierunku rękę, unosił się nad ziemią. A ona, na jego zgubę, nie potrafiła i nie chciała (chyba?) od niego odejść, sądząc, że nikt nie będzie jej kochał tak jak on. Nie przeszkadzało jej to nieustająco oczekiwać miłości od innych, którzy, owszem, chorowali na nią, ale jedynie wirusowo. Zarażali się, infekowali i znikali, a Julia w ogromnym metalowym łóżku leczyła po nich depresję. Lecz to Bronek podawał jej leki i gorące mleko z miodem. „Przecież wiesz, że nienawidzę miodu! Robisz to złośliwie!”. Otulał żonę kocem i gładził po włosach do snu. I właśnie to było dla Julii nie do wytrzymania.
Ale tak naprawdę – w co trudno uwierzyć – był je-dyną prawdziwą, najprawdziwszą miłością jej ży-cia.
Kiedy odszedł, oszalała. Z tęsknoty. Z najprawdziwszej tęsknoty.
|