|
Choć filcaki nie są tak piękne, jak buraczkowe botki Anki, które ciot-ka przysłała jej z zagranicy. Boże, gdyby Jagoda miała takie botki! Buraczkowe, z małymi, lekko stukającymi obcasikami, z lekko zaokrąglonymi czubkami i miłym zamszem przy cholewkach… Wy-marzone ciżemki, jak mówi babcia. Opowiedziała kiedyś o nich w domu.
– Nigdy nie będziesz ich miała – ucięła matka – Nie mamy pieniędzy.
Ale Jagoda nie jest przekonana. Może tych kon-kretnych nie, ale kilka par innych pięknych butów? Kiedyś na pewno. Mnóstwo. Wszystkie, o jakich zamarzy.
A teraz maszeruje w filcakach z zielonymi kokar-dami. Zarumienione policzki i zadarty nos trzyma nieco wyżej niż zwykle. Zielone wstążki w butach i myśl o chłopaku w granatowym prochowcu spra-wiają, że Jagodę opanowują nieznane dotąd uczu-cia. Jest. Dotarła nad wodę. Zmęczony ojciec buja dziecko na huśtawce, jakaś para chyba przytula się pod dębem. Ale jego nie ma! Nawet łabędzie są jakby bardziej osowiałe. Może także z tego powo-du? Jagoda kuca nad brzegiem jeziora i zagląda im w oczy. Stara się sama przed sobą nie przyznawać do powodu wizyty nad jeziorkiem. Ptaki suną po-woli, pozostawiając za sobą ślady, jak wyrwy w aksamicie. Kaczki też mają zwolnione tempo. Czyżby wszystko stanęło w miejscu? Hm, dobrze, że chociaż te kokardy… Nie, one też jakby mniej cieszą. Jagoda przygląda się swojemu odbiciu w wodzie. Patrzy i patrzy, i zastanawia się, co będzie dalej. Tak bardzo wybiega myślami w przyszłość, że nie czuje nawet, jak drętwieją jej nogi. I widzi siebie bardzo daleko stąd, daleko od jeziora, łabędzi i babci Antosi (to akurat ją smuci), ale także daleko od szkoły, od domu, mamy… A to już napawa ją nadzieją.
Maciej biegnie ścieżką pomiędzy dębami tak szyb-ko, że połami granatowego prochowca prawie strąca liście. Śpieszy się bardzo, bo na pewno do-stał list z uniwersytetu. Cały dzień w pracy był podenerwowany, a teraz chce jak najszybciej być w domu; jak wynika z jego obliczeń, list ma przyjść właśnie dzisiaj. Chłopak przebiega między drzewami, jak w szpiegowskim filmie, uśmiecha się sam do siebie i nie zwalnia nawet na sekundę. Ta wiadomość z uczelni zmieni całe jego życie. Maciej wierzy, że się uda. W tym pędzie, gdy sły-szy tylko uderzenia swoich skórzanych butów o liście, zauważa jednak skuloną dziewczynę nad brzegiem jeziora. To chyba ta, która była tu we wtorek, przebiega mu chaotycznie przez gło-wę. Ależ ma dziwne kokardy przy butach, reje-struje.
Jagoda jest tak zamyślona i tak zajęta planowaniem swojej przyszłości z dala od Wałkowa, że nie ma pojęcia, iż powód jej wizyty nad jeziorem przebiega tuż za jej plecami. Nic nie jest w stanie jej wyrwać z marzeń, w których przechadza się w klapkach z futerkiem po ogromnych salonach, a obcasy bucików stukają po wypolerowanych parkietach. Jest ciepło i czysto, białe puchowe pierzyny piętrzą się w ogromnej sypialni z kremowymi tapetami, a w kuchni pod zlewem jest mnóstwo ziemniaków, których nigdy nie brakuje. Jagoda zauważa, że robi się szaro, więc nieco zrezygnowana rusza do domu. Ciągnie za sobą nogi w filcakach z zielonymi kokardami, ozdobą, o której już nie pamięta.
Rozdział 5.
Myślę, że to jest dla nas odpowiedni dom, Bronek. I nigdzie nie będziemy się przenosić – oświadcza Julia mężowi.
– Kochanie, teraz, kiedy nasza rodzina ma się powiększyć, powinniśmy zadbać o wygodę nas wszystkich, a przede wszystkim dzieci – tłumaczy Bronek. Wysoki, postawny mężczyzna z wąsem jak ze starej fotografii. Babcia Antonia mówi: „Kobie-ty za nim szaleją”, i uważa, że pięknie by wyglą-dał w mundurze, gdyby go nosił. Ale nie, Bronek nie jest oficerem, tylko „zdegradowanym arty-stą”, jak twierdzi Julia. Skrzypkiem, który został „kierownikiem sceny”. Niczyje usta nie wypowia-dają tych dwóch słów tak pogardliwie, jak usta jego własnej żony.
– Nie nudź, Bronek, plecy mnie bolą. Dzieci trzeba chować razem, a poza tym wiesz, że mama się nigdzie stąd nie ruszy, a jest nam potrzebna – lodowym tonem ucina Julia. – Rodzina się powięk-szy… Bronek, Bronek, przecież to wszystko jedno, wszystko jedno – mruczy do siebie i starą rzeźbioną zapalniczką usiłuje przypalić długiego papierosa. Zapalniczka się zacina.
– Do cholery, co z tym…!
– Nie pal – stanowczo przestrzega ją mąż. – I nie denerwuj się. Jesteś w stanie…
– Nie nudź, Bronek, nie nudź. Palić mi się chce i żyć mi się chce. Mam nadzieję, że to będzie chłopak. Ile można otaczać się dziewuchami?
– Syn… – Ożywia się Bronek i niemal unosi nad krzesłem.
– Syn, nie syn. Właściwie to prawie wszystko jedno. Daj mi ognia jakiegoś. Oprócz dzieci warto mieć i papierosy.
Julia rozkłada się na pluszowym fotelu z wytartymi podłokietnikami i patrzy na męża wyczekująco. Ten nie rusza się z miejsca. Miewa charakter. Ostentacyjnie rozkłada gazetę, w dodatku starą, do góry nogami, co Julia z niechęcią zauważa (mój Boże, nawet mnie to nie bawi!), i zasłania się nią, choć niełatwo mu w tej pozycji skupić się na zawartości artykułów, które z pewnością raz już czytał.
– Śmieszny jesteś, Bronek, naprawdę śmiesz-ny. Mamo! Mamo! Gdzie jesteś? Potrzebuję ognia! Bronkowi nie chce się dupy ruszyć!
Babcia Antonia wyszła do sklepu i nie uczestniczy w codziennej wymianie zdań między córką a zięciem. Tym lepiej dla niej, bo choć wie, czym to się kończy, zawsze niepokoi się tak samo.
Julia będzie miała dziecko. Ma już dwie córki. A teraz trzecie – nie wiadomo co… Oby syn, bo jest już znudzona sukienkami, kokardkami i radosnym trelem. Żona jest w ciąży, to Bronisław kwitnie. Pojaśniał na twarzy, wąs układa mu się w zadziorny lok. Mężczyzna prostuje kręgosłup i silnie stąpa. Jego oficerki pięknie stukają w korytarzu na kamiennych schodach, kiedy wraca z bukietami kwiatów dla żony i teściowej oraz paczką cukierków dla córek. Bronisław uwielbia swoją teściową. Uważa ją za kobietę z nieba zesłaną, całuje w czoło i mruga do niej okiem przy każdej okazji.
– Mamo Antonio – powiada. – Twoja ogórkowa ma wszystkie ogórkowe pod sobą. Czy wiesz już o tym?
Babcia Antosia uśmiecha się szeroko i robią jej się dołki w policzkach. Bronisława zawsze to rozczula.
– Jesteś aniołem i jesteś piękna. Wiem, po kim moja żona jest tak czarującą kobietą… – adoruje ją Bronek przy stole. Dziewczynki patrzą na tatę z zachwytem.
– Broniu, Broniu, jesteś jedyny – śmieje się babcia Antonia i rozlewa obiecującą zieloną zupę do kremowych talerzy. Jak pięknie pachnie!
– Ja? Cóż ja? Czym byłbym bez was, moich muz i muzek. – Bronek wstaje od stołu, teatralnie całuje każdą z dziewczynek w dłoń, teściową w czoło i zamaszyście klęka przed żoną.
– Nie wygłupiaj się. Zupa stygnie – ucina Ju-lia, która nie umie sobie poradzić z adoracją męża i odnaleźć w panującej przy stole uroczej atmosfe-rze. – Zresztą, ja nie będę jadła. Niedobrze mi.
– Julu, powinnaś jeść za dwoje – martwi się babcia Antonia.
– Być może. Ale nie będę.
Julia nosi ciążę, jakby jej nie było. Zresztą zdaje się komunikować całemu światu: „Raczej nie jestem w ciąży, a jeśli nawet, to zapomnijmy o tym, do-brze?”. Pasjami pali swoje długie papierosy, czasem aż do napisu na ustniku, i jeździ na motorze, nic so-bie nie robiąc z obaw męża i matki. Poród przyjmuje na chłodno. Jest blada i nieco zażenowana tym, że krzyczy. Ubolewa, że zapomniała szminki.
– Miejmy to już za sobą – oświadcza położnej, a na wiadomość: „Ma pani syna” reaguje umiarkowanym entuzjazmem.
– Świetnie. Poproszę o papierosa. Oprócz dzieci należy mieć papierosy, wie pani?
W domu święto. Pojawił się ktoś zupełnie nowy. Malutki, bezbronny i – co zadziwiające – cichutki. Julia leży w haftowanej pościeli, uprzejmie się uśmiecha i przyjmuje synka tylko na karmienie, po którym z ulgą oddaje go w ręce matki.
– Bardzo jesteś zmęczona, kochanie? – Bronek trzyma ją za dłoń ze starannie pomalowanymi pa-znokciami i delikatnie odgarnia żonie włosy z czoła. Jest przeszczęśliwy. Słychać to w jego głosie, widać w gestach i znać z całej postawy.
– Jestem – odpowiada tonem udręczonej branki Julia. – W końcu jestem matką trójki dzieci.
– Nie musisz nic robić. We wszystkim ci po-możemy. Odpoczywaj.
Dziewczynki są zaciekawione. Babcia jeszcze im nie pozwala brać braciszka na ręce. Ale może już niedługo? Basia raz go trzymała, Jagodzie nie dali. Mówią, że jest za mała.
– Nie dasz sobie rady. Upuścisz go i co wtedy? – tłumaczy starsza siostra młodszej, jak zwykle czującej się jak piąte koło u wozu.
– Mam ręce, takie same jak ty! – buntuje się Jagoda.
– Musisz jeszcze trochę poczekać. Aż będzie większy. – Basia tonem specjalistki objaśnia sio-strze świat.
Babcia Antonia przysłuchuje się tej rozmowie z kuchni. Dawno już zdała sobie sprawę, że Jagoda ciągle musi na coś czekać. A to na sukienki po siostrze, a to na pójście na prywatkę, a to, by pojechać na wycieczkę, a to, by potrzymać na rękach młodszego braciszka. Babcia Antosia nie jest pewna, czy ta sytuacja nie frustruje młodszej wnuczki, więc intuicyjnie stara się wyrównywać jej drobne niesprawiedliwości.
– Basiu, przynieś ziemniaków z piwnicy! – woła.
– Babciu, przecież wiesz, że się boję myszy. – Basia ma wykręt na wszystko. – Jadka się nie boi, niech ona idzie!
– Bardzo dobrze, że się nie boi. Powinnaś brać przykład z młodszej siostry. No, już! – Babcia wciska Basi druciany koszyk w rękę i delikatnie popycha ją w stronę drzwi. – Chodź, kochanie, zaj-rzymy do Czesia – mówi do Jagody i pociąga ją za sobą do pokoiku brata. Mały Czesio, zawinięty w becik, wygląda jak mała mumia albo mały koko-nik z motylem. To drugie skojarzenie jest Jagodzie bliższe. Mały śpi, ale uśmiecha się przez sen. Drob-ne piąstki są tłuściutkie i spocone.
– Babciu, jaki on maleńki!
– Też taka byłaś, kochanie. Zobacz, jaki jest lekki. Przytrzymaj tu główkę. – Antonia podaje Jagodzie braciszka i uważnie się jej przygląda.
– Jak on miło pachnie, babciu.
– Mleczkiem.
W tym momencie rozlega się rumor i słychać trzask spadających słoików. Rozwrzeszczana Basia wpada na korytarz, potyka się o próg, widowiskowo roz-trzaskuje sobie kolano i ląduje z twarzą w drucianym koszyku, z którego wysypują się trzy kartofle.
– Aaa, były tam, były! Oblazły mnie!
|