|
Nie chcę, że-by na ścianach mojego mieszkania zawisły jego zdjęcia ani żeby w salonie stanął jego telewizor. Nie potrzebuję towarzystwa. Moje życie jest do-skonałe takie, jakie jest. Nie potrzebuję zmian.
Wielu ludziom trudno w to uwierzyć. Uparcie pod-suwają dostępnych przyjaciół i urządzają bezna-dziejne przyjęcia. Zupełnie jakby odbierali jako osobistą obrazę fakt, że ktoś ośmielił się wybrać inną drogę życiową niż oni. To dziwne, ponieważ ja cieszę się ich szczęściem. Nie ma nic złego ani w małżeństwie, ani w dzieciach – tyle że ja tego nie chcę. Ani trochę.
W takim razie co tak bardzo podoba mi się w moim życiu? Na przykład to, że codziennie budzę się w brudnym świetle londyńskiego poranka i słyszę szum miasta za podnoszonymi oknami. Że piję pierwszą filiżankę doskonałej czarnej kawy oparta o ławę w mojej czystej białej kuchni. Że zjadam jednego lub dwa tosty na prawdziwym zaczynie, z piekarni za rogiem.
Uwielbiam moje mieszkanie: parter i piętro wyso-kiego domu w Belgravii, kupione za to, co zostało z pieniędzy rodziców. Ściany są pomalowane na pastelowe barwy, podłogi bielone, prawie nie ma mebli, a jednak wszystko się doskonale mieści: buty w szafce przy drzwiach, czasopisma w równiutkim stosiku na podłodze. Przestronnie i czysto. Tak jak lubię.
Uwielbiam też poranne wędrówki wzdłuż sklepo-wych wystaw do metra, którym jadę na wschód do studia. Dzielę je z moim wspólnikiem, Johnnym Wellbelove’em. Światło wślizguje się tam przez wysokie okna, jest też kuchnia, cała srebrzysta i błyszcząca, w industrialnym stylu. Jedną ze ścian zastawiliśmy półkami, na których od lat gromadzę najróżniejsze naczynia stołowe, w szufladach zaś upycham kolorowe obrusy i sztućce z najrozmaitszych kompletów.
To tu Johnny fotografuje potrawy, które przyrzą-dzam i stylizuję. Pracujemy dla czasopism i wydawców książkowych – zwykle razem, czasem osobno. Moja matka określiłaby Johnny’ego jako „równiachę”; jest zabawny i wygadany, i to mi się w nim podoba, ponieważ dzięki niemu ja nie muszę się starać, żeby taką być. Jako Goodheart & Well-belove jesteśmy ze sobą tak długo, że współpraca układa się bezproblemowo. I owszem, lubimy robić to, co robimy.
W związku z tym jestem kompletnie niemodna, bo zadowolona. Nie muszę wiecznie gonić za kolejnym sukcesem ani starać się wspiąć na kolejny szczebel drabiny. To, co mam, całkowicie mi wystarczy, dlaczego więc miałabym chcieć więcej?
A jednak nawet ja rozumiem, czemu od czasu do czasu musimy wychylić się poza nasze życie, choćby nie wiadomo jak doskonale ułożone. Wiem, że dobrze jest odwiedzać nowe miejsca i zapuszczać się w światy innych ludzi przed po-wrotem do własnego. Uwielbiam moje życie w Londynie, ale czasem, jak wszyscy, odczuwam potrzebę, by od niego odpocząć. Sądzę, że to je-den z powodów, dla których przez te wszystkie lata nie przestałam być Dziewczyną z Willi.
Rosie
Dziewczęta z Willi narodziły się przypadkiem, a ja właściwie nigdy nie powinnam była się wśród nich znaleźć. Wszystko zaczęło się latem, pod koniec roku szkolnego w szóstej klasie. Doskonale pamię-tam ten dzień. Był to jeden z tych ranków, kiedy wszyscy powinni ślęczeć w bibliotece i przygotowywać się do egzaminów, ale ja posta-nowiłam zmienić sobie rozkład zajęć, co często mi się wówczas zdarzało. Zwykle jechałam metrem do Hampstead i spacerowałam po łąkach albo włó-czyłam się bez celu po sklepach i targowiskach. Wiele godzin spędzałam w galeriach, muzeach i parkach. Wszystko, byle nie wracać do miejsca, które powinnam wówczas nazywać domem.
Sztuka wagarowania była dla mnie czymś stosun-kowo nowym, lecz zdążyłam się już nauczyć, że najważniejsza jest pewność siebie. Nigdy nie wy-mykałam się chyłkiem ze szkoły; szłam pewnie, z wysoko podniesioną głową, a jeśli zdarzyło się najgorsze i zagadnął mnie któryś z nauczycieli, miałam gotową odpowiedź: „Idę do lekarza. Kobie-ce sprawy”. Działało za każdym razem.
Tamtego dnia dałam nogę ze szkoły i szłam przez Barbican Centre, trzymając się blisko ściany bu-dynku, która osłaniała mnie przed wiatrem, kiedy ujrzałam Addoloratę Martinelli; siedziała w niedbałej pozie na ławce nad jeziorem i paliła papierosa, a na głowie miała jasnoniebieski kape-lusz, spod którego wymykały się jej czarne kędzio-ry. Najwyraźniej też wagarowała i nie miała naj-mniejszego zamiaru się z tym kryć. Kiedy ją mija-łam, zerknęła na mnie i zawołała dużo głośniej, niż to było konieczne:
– Hej, Rosie Goodheart! Czy ty aby nie po-winnaś być w szkole?
Kilkoro przechodniów natychmiast odwróciło ku mnie głowy, a ja nawet nie zwolniłam kroku, jakbym nie miała pojęcia, kim ona jest ani czego może chcieć ode mnie.
Gdyby tego lata wszystko układało się normalnie, Addolorata z pewnością zostawiłaby mnie w spokoju. Od lat byłyśmy w tej samej klasie, lecz nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy. Nawet teraz jej osobowość zdaje się kipieć i uciekać spod przy-krywki, a w tamtych czasach bez przerwy towarzy-szyły jej jakieś dramatyczne wydarzenia: problemy z chłopakami, rozstania, histeryczne obawy przed ciążą. Addolorata nagłaśniała każdą z tych historii, traktując nas jak widownię. Prawie wcale się do niej nie odzywałam.
Ale tego lata uczniom z mojej klasy powiedziano, że powinni być dla mnie mili, a nawet, żeby mieli mnie na oku. W związku z tym, zamiast zostawić mnie w spokoju, Addolorata podniosła się z ławki i ruszyła za mną.
– Rosie, wszystko w porządku? – zawołała, znowu za głośno. – Dokąd idziesz?
Zatrzymałam się, żeby mnie dogoniła i wreszcie przestała wrzeszczeć.
– Przed siebie.
– A dlaczego nie jesteś w szkole?
– Mam dosyć powtarzania materiału.
– Ja też. – Zapaliła kolejnego papierosa i podsunęła mi go, ale pokręciłam głową. – Wszystko mi jedno, jak zdam egzaminy. Po szkole i tak zacznę pracować w restauracji ojca, a do tego nie muszę mieć samych szóstek.
– Chyba nie – przyznałam jej rację, licząc w duchu, że to zakończy naszą rozmowę.
Może rzeczywiście dałaby mi spokój, gdyby nie to, że silny podmuch wiatru przywiał do nas dziesię-ciofuntowy banknot. Addolorata podniosła go, po czym obie rozejrzałyśmy się w poszukiwaniu kogoś, kto go upuścił. W pobliżu nie było żywego ducha.
– Jak myślisz, co powinnyśmy zrobić? – zapytałam.
– Wydać go, oczywiście. Tak się robi ze znalezionymi pieniędzmi: wydaje się je tak szybko, jak szybko się je zdobyło.
Zainteresowała mnie.
– Nie słyszałam o tym – przyznałam.
Addolorata roześmiała się.
– Bo właśnie to wymyśliłam. Ale i tak możemy go wydać. Chodź, kupimy dim sum.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi.
– Co kupimy?
– Dim sum. Chińskie pierogi. Nigdy ich nie jadłaś?
Pokręciłam głową.
– Nie wydaje mi się.
– Naprawdę? – zdziwiła się. – Zabiorę cię do mojej ulubionej knajpki. Na pewno ci się spodoba.
Wsiadłyśmy do autobusu jadącego do Chinatown. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Addolorata dowie-działa się o istnieniu restauracji, do której mnie zaprowadziła. Najpierw trzeba było skręcić w wąską boczną uliczkę, potem nacisnąć dzwonek przy obdrapanych drzwiach, a następnie wspiąć się drewnianymi schodami na drugie piętro do długiego, surowo urządzonego pomieszczenia. Siedziało w nim mnóstwo Chińczyków, natomiast kobiety o poważnych twarzach pchały między sto-łami wózki z nierdzewnej stali, na których piętrzy-ły się bambusowe koszyki z parującą zawartością.
Addolorata nie speszyła się ani trochę. Znalazła dla nas dwa wolne miejsca przy jednym ze stołów i wybrała danie. Wystarczyło skinienie głowy, by przed nami pojawiły się zapiekane pierogi w kształcie półksiężyca, lepki ryż, zawijany w ciemnozielone liście, i panierowane kawałki wie-przowiny.
– Spróbuj – powiedziała, wyławiając pałecz-kami z koszyka pierożek z krewetkami. – To obok też jest bardzo dobre.
– Przychodzisz tu z rodziną? – zapytałam, pa-trząc, jak polewa sobie pieróg pikantnym sosem chili.
– Co? A gdzież tam, mój ojciec nie wziąłby czegoś takiego do ust. Zwykle przychodzę sama. Naprawdę lubię to miejsce. – Nalała sobie herbaty z dzbanuszka. – Czasem przynoszę książkę albo jakieś czasopismo, ale zwykle patrzę na twarze ludzi.
Trochę mnie to zdziwiło.
– Lubisz patrzeć na jedzących ludzi?
Skinęła głową i chwyciła pałeczkami kolejny piero-żek.
– Szczególnie na Chińczyków, bo długo siedzą przy posiłku, rozmawiają, piją herbatę, jedzą ma-łymi kęsami. To ciekawe. Czuję się trochę tak, jakbym podglądała ich życie.
|