|
Pielęgniarka otwiera lodówkę. Początkowo nie rozumiem, lecz zaglądam do środka i na widok białych ścian oraz pojedynczej półki doznaję olśnienia.
Mocniej przyciskam dziecko, ale jest tak małe, że prawie go nie czuję. Całkiem jakbym trzymała worek piór, oddech, życzenie. Niewiele myśląc, wstaję z wózka – byle tylko nie widzieć lodówki – i nagle nie mogę złapać tchu, świat wiruje przed oczami, a serce rozpada mi się na kawałki. Osuwam się na ziemię z myślą, że go nie upuszczę. Dobra matka nie zrobiłaby tego na pewno.
– Chce pani powiedzieć – mówię do doktor Gelman, mojej lekarz prowadzącej – że jestem chodzącą bombą zegarową.
Po tym jak zemdlałam, zostałam ocucona i opowiedziałam lekarzom o objawach, podano mi heparynę. Prześwietlenie wykazało skrzep w płucach – zator. Dowiaduję się od doktor Gelman, że badanie krwi ujawniło problemy z krzepnięciem. Czyli sytuacja może się powtórzyć.
– Niekoniecznie. Skoro już wiemy, że ma pani AT III, możemy zastosować kumadynę. To da się wyleczyć, Zoe.
Siedzę jak zaczarowana; jeden nieostrożny ruch, a skrzep powędruje do mózgu i nabawię się tętniaka. Doktor Gelman zapewnia, że po zastrzykach z heparyny to wykluczone.
Rozczarowanie ciąży mi kamieniem na sercu.
– Czemu dopiero teraz na to wpadliście? – pyta Max. – Przecież robiliście wszystkie badania.
Doktor Gelman przenosi na niego wzrok.
– Niedobór antytrombiny III nie ma z ciążą żadnego związku. Człowiek przychodzi z tym na świat, a trombofilia na ogół ujawnia się w młodym wieku. Często nie sposób jej zdiagnozować, dopóki coś nie nasili problemu. Na przykład złamana noga. Lub, jak w przypadku Zoe, skurcze i poród.
– Czyli ciąża nie ma tu nic do rzeczy – podchwytuję skwapliwie. – Więc teoretycznie jeszcze mogę mieć dziecko?
Zwleka z odpowiedzią.
– Jedno nie wyklucza drugiego – odpowiada. – Ale może porozmawiamy o tym za kilka tygodni?
Obie odwracamy głowy do drzwi, które zamykają się za Maxem.
Gdy zostaję wypisana ze szpitala, salowa wiezie mnie na wózku do windy, a Max idzie obok z moją walizką. Zauważam coś, na co nie zwróciłam uwagi przez dwa dni, które tu spędziłam – pojedynczy jaskier w małym, szklanym wazoniku przyczepionym do drzwi. Moich drzwi, żadnych innych na korytarzu. Domyślam się, że to znak dla pielęgniarek, które przychodzą pobrać krew, i reszty personelu. Znak, że w przeciwieństwie do pozostałych sal na porodówce tu nikt się nie cieszy. Bo tu wydarzyło się coś strasznego.
Kiedy czekamy na windę, przywożą inną kobietę. Trzyma w objęciach noworodka, a na poręczy wózka kołysze się balon z napisem „Gratulacje”. Jej mąż staje obok z naręczem kwiatów.
– Tatuś przyszedł? – grucha kobieta. – Pomachasz do tatusia?
Słychać dzwonek i winda się otwiera. Jest pusta, wystarczy miejsca na dwa wózki. Kobieta wjeżdża przodem, moja salowa rusza za nią.
Ale Max zastępuje nam drogę.
– Pojedziemy następną – mówi.
Wracamy ciężarówką Maxa, która pachnie ziemią i skoszoną trawą, chociaż w tyle nie ma żadnych narzędzi ani kosiarek. Zastanawiam się, kto pojechał na robotę. Max włącza radio i łapie stację muzyczną. To nie bagatela, przeważnie kłócimy się, co wybrać. Lubi słuchać audycji motoryzacyjnych i wiadomości… byle nie muzyki. Z kolei ja nie ujadę kilometra, żeby sobie nie pośpiewać z głośnikiem.
– W weekend ma być ładna pogoda – mówi. – Zapowiadają upał.
Wyglądam przez okno. Stoimy na czerwonym świetle, a obok nas matka z dwójką dzieci, które na tylnym siedzeniu zajadają herbatniki.
– Myślałem, że może moglibyśmy pojechać na plażę.
Max surfuje; jest koniec lata, normalnie właśnie tak spędziłby sobotę. Ale nic nie jest normalne.
– Może – odpowiadam.
– Myślałem – ciągnie Max – że to byłoby dobre miejsce na… wiesz. – Przełyka ślinę. – Prochy.
Nazwaliśmy synka Daniel i poprosiliśmy o kremację. Prochy wrócą w urnie w kształcie ceramicznego bucika z niebieską wstążką. Nie rozmawialiśmy jeszcze, co z nimi zrobimy, ale Max ma rację. Przecież nie postawię ich w kuchni. I nie zakopię w ogródku, tam, gdzie pochowaliśmy kanarka. Przynajmniej na plaży jest ładnie. Zresztą, cóż innego mi pozostaje? W końcu dziecko nie zostało poczęte w romantycznym miejscu, na przykład w Wenecji, żebym mogła puścić urnę z nurtem Padu, ani pod rozgwieżdżonym niebem Tanzanii, by wysypać jej zawartość na wiatr Serengeti, tylko w klinice z probówki. Przecież nie rozsypię prochów na korytarzu.
– Może – powtarzam, bo w tej chwili nie stać mnie na nic więcej.
Gdy stajemy pod domem, widzę samochód mamy. Posiedzi ze mną przez cały dzień, kiedy Max będzie w pracy. Pomaga mi wysiąść.
– Masz na coś ochotę, Zo? – pyta. – Napiłabyś się herbaty? Albo kakao? Może obejrzymy „Czystą krew”…
– Chcę się położyć – odpowiadam, a gdy oboje rzucają się w moją stronę, powstrzymuję ich ruchem ręki. Powoli idę korytarzem, przytrzymując się ściany. Ale zamiast do sypialni kieruję się do mniejszego pokoju po prawej stronie.
Jeszcze miesiąc temu służył jako mój prowizoryczny gabinet – miejsce, gdzie Alexa raz w tygodniu robiła mi rozliczenia. Potem, w ciągu jednego weekendu, Max i ja przemalowaliśmy ściany na jaskrawożółty kolor, po czym wstawiliśmy łóżeczko i stolik do przewijania, upolowane w komisie za całe czterdzieści dolców. Max dźwigał, a ja układałam książki, moje ulubione z dzieciństwa: „Tam, gdzie żyją dzikie stwory”, „Piesek brudasek” i „Czapki na sprzedaż”.
Ale teraz, kiedy otwieram drzwi, wstrzymuję oddech. Zamiast łóżeczka i stolika do przewijania widzę tylko stary stół kreślarski, który służy mi za biurko. Szumi podłączony komputer, obok w równym rządku stoją segregatory. Moje instrumenty – djembe, banjo, gitary i dzwonki – tkwią ustawione pod ścianą.
Jedynym świadectwem, że to mógł być pokój dziecięcy, są wciąż jaskrawo żółte ściany. W kolorze, jaki czujesz w sobie, kiedy się uśmiechasz.
Kładę się na dywaniku po środku i zwijam w kłębek. Z korytarza napływa głos Maxa.
- Zoe? Zo? Gdzie jesteś? - Słyszę, jak sprawdza w sypialni, potem w łazience. Wreszcie otwiera drzwi i mnie widzi. - Zoe - mówi. – Co się stało?
Rozglądam się po tym pokoju niedziecięcym i myślę o panu Dockerze, o tym, co znaczy uświadomić sobie swoje otoczenie. Jakby obudzić się z pięknego snu z nożem przystawionym do gardła.
- Wszystko - szepczę.
Max siada obok mnie.
- Musimy porozmawiać.
Nie patrzę na niego. Nawet nie siadam. Wpatruję się przed siebie, mam oczy na wysokości kaloryfera. Max zapomniał wyjąć zatyczki z gniazdek. Wciąż mają plastikowe osłonki, żeby nikomu nie stała się krzywda.
Za późno.
– Nie teraz – mówię.
Tracisz zęby, włosy, szansę. Tracisz pracę. Tracisz na wadze.
Tracisz pieniądze. Tracisz rozum.
Tracisz nadzieję, tracisz wiarę. Tracisz poczucie orientacji.
Tracisz kontakt ze znajomymi.
Tracisz głowę. Tracisz zmysły. Tracisz rachubę.
Tracisz dziecko, tak przynajmniej mówią.
Tyle że ja wiem dokładnie, gdzie ono jest.
Budzę się następnego dnia i piersi mam jak z kamienia. Nawet oddech sprawia mi ból. Dziecka nie ma, ale ciało chyba o tym nie wie. Pielęgniarki w szpitalu uprzedzały, że tak będzie. (…)
|