|
ZOE
(…)
Kiedy rodzę dziecko, myślę, że któregoś dnia nie będę o tym pamiętać. Zapomnę, jak doktor Gelman mówi o mięśniakach macicy, które chciała usunąć przed zapłodnieniem – na co nie wyraziłam zgody, bo mi się spieszyło zajść w ciążę – włókniakach, które bardzo urosły. Zapomnę, jak mówi, że łożysko oddzieliło się od ścianki macicy. Nie poczuję, jak sprawdza mi szyjkę i mówi cicho, że mam rozwarcie na sześć centymetrów. Nie zauważę, że Max podłącza mój iPod i salę wypełniają dźwięki Beethovena, a pielęgniarki suną w zwolnionym tempie, milczące i nieswoje.
Nie będę pamiętać, jak odchodzą mi wody, ani krwi, którą nasiąka prześcieradło. I smutnych oczu anestezjologa, który mówi, że bardzo mu przykro, i przewraca mnie na bok, żeby podać epidural.
Zapomnę o utracie czucia w nogach i myśli, że to początek. Oraz pragnieniu, aby przestać odczuwać cokolwiek.
Zapomnę, jak po serii skurczów otworzę oczy i napotkam wzrok Maxa o twarzy wykrzywionej płaczem, jak moja.
Zapomnę, jak proszę Maxa o wyłączenie Beethovena. I jak wyciągam rękę, przewracam iPoda i zrzucam go na podłogę, gdzie rozbija się na kawałki.
Zapomnę ciszę, jaka potem zapadła.
Ktoś inny powie mi, że dziecko wyśliznęło się ze mnie jak ryba, a doktor Gelman powiedziała, że to chłopiec.
Ale jak to, pomyślę, choć nie będę później o tym pamiętać. Bertha miała być dziewczynką. I przemknie mi przez myśl, czy to aby jedyna pomyłka lekarki, czy może było ich więcej.
Zapomnę, jak pielęgniarki owiną go kocykiem i włożą mu na główkę maleńką czapkę z włóczki.
Zapomnę, jak go trzymam, jego główkę wielkości śliwki. Rysy oplecione żyłkami. Śliczny nosek, wydęte usteczka, gładką skórę i brwi, które nie zdążyły się zarysować. Pierś, kruchą jak u ptaka i nieruchomą. To, że prawie mieścił się w dłoni i ważył tyle co piórko.
Zapomnę, że aż do tamtej chwili nie wierzyłam, że to prawda.
We śnie cofam się o miesiąc. Minęła północ, leżymy z Maxem w łóżku. Nie śpisz?, pytam.
Nie. Rozmyślam.
O czym?
Potrząsa głową. O niczym.
Martwisz się, mówię.
Nie, odpowiada. Myślałem o oliwie z oliwek.
Oliwie z oliwek?
No. Z czego się ją robi?
Czy to podchwytliwe pytanie?, pytam. Z oliwek.
A olej kukurydziany? Z czego się go robi?
Z kukurydzy?
No dobra, odpowiada Max. A oliwkę dziecięcą?
Przez chwilę oboje milczymy. Potem wybuchamy śmiechem. Śmiejemy się tak, że łzy napływają mi do oczu. W ciemności sięgam po rękę Maxa, ale nie trafiam.
Kiedy się budzę, rolety w sali są zaciągnięte, ale drzwi otwarte na oścież. W pierwszej chwili nie wiem, gdzie się znajduję. Z korytarza dobiega hałas i widzę rodzinę – dziadków, dzieci, nastolatków – dryfujących na falach swojego śmiechu. Niosą kolorowe balony.
Zaczynam płakać.
Max siada obok mnie na łóżku. Niezdarnie otacza mnie ramieniem. Odgrywanie siostry miłosierdzia nie jest jego najmocniejszą stroną. Kiedyś w Boże Narodzenie rozchorowaliśmy się na grypę. W przerwach między napadami torsji przynosiłam mu z łazienki zimne kompresy.
– Zo – mruczy. – Jak się czujesz?
– A jak ci się zdaje? – Pluję jadem. Gniew aż we mnie kipi. Wypełnia przestrzeń zarezerwowaną dotąd dla dziecka. – Chcę go zobaczyć…
Max nieruchomieje.
– Ja, uhm…
– Zawołaj pielęgniarkę. – Głos dobiega z kąta, w którym siedzi mama. Oczy ma czerwone i podpuchnięte. – Słyszałeś, co powiedziała.
Max kiwa głową, wstaje i wychodzi z sali. Mama bierze mnie w ramiona.
– To niesprawiedliwe – wykrztuszam.
– Wiem, Zo. – Gładzi mnie po włosach, a ja przywieram do niej jak wówczas, kiedy miałam cztery lata i wyśmiewano mnie za piegi, albo piętnaście, gdy po raz pierwszy złamano mi serce. Dociera do mnie, że nigdy nie przytulę tak swojego dziecka, i płaczę jeszcze bardziej.
Pielęgniarka wchodzi do sali, za nią Max.
– Zobacz. – Podaje mi zdjęcie naszego synka. Wygląda, jakby spał. Ręce ma zwinięte w piąstki po obu stronach twarzy, dołeczek w brodzie.
Pod zdjęciem widnieją odciski dłoni i stopy, tak małe, że aż nierzeczywiste.
– Pani Baxter – mówi cicho pielęgniarka. – Przykro mi z powodu pani straty.
– Dlaczego pani szepcze? – pytam. – Dlaczego wszyscy szepczecie? I gdzie, do cholery, jest moje dziecko?
Jak na zawołanie wchodzi druga pielęgniarka, z moim synkiem na rękach. Jest ubrany, tonie w zbyt obszernych śpioszkach. Wyciągam ręce.
Przez jeden dzień pracowałam na oddziale intensywnej terapii noworodków. Grałam na gitarze wcześniakom i śpiewałam im – noworodki poddane muzykoterapii wykazują lepsze dotlenienie i przyspieszoną akcję serca, a według niektórych badań znacznie szybciej przybierają na wadze. Pracowałam z jedną matką, śpiewając po hiszpańsku dla jej dziecka, gdy do sali zajrzała pani z opieki społecznej i poprosiła mnie o pomoc.
– Dziś rano zmarło dziecko Rodriguezów – powiedziała. – Rodzina czeka na ostatnią kąpiel.
– Ostatnią kąpiel?
– To czasami pomaga – wyjaśniła kobieta. – Ale to liczna rodzina i przydałaby się pomoc.
Kiedy weszłam do prywatnej sali, gdzie czekała rodzina, wszystko stało się jasne. Matka siedziała na bujanym krześle z martwym noworodkiem w ramionach. Twarz miała jak wykutą z kamienia. Ojciec dziecka stał nad nią. Nie zabrakło też wujów, ciotek i dziadków, milczącego kontrapunktu bratanków i siostrzenic, biegających z piskiem wokół łóżka.
– Cześć – powiedziałam. – Mam na imię Zoe. Czy mogę wam coś zagrać? – Wskazuję na gitarę, przewieszoną na pasku przez plecy.
Gdy matka nie odpowiedziała, uklękłam naprzeciw niej.
– Miała pani śliczną córeczkę.
Nikt się nie odezwał, więc wzięłam gitarę i zaczęłam śpiewać – tę samą hiszpańską kołysankę, którą nuciłam przed chwilą:
Duérmete, mi niña
Duérmete, mi sol
Duérmete, pedazo
De mi corazón.
Rozpędzone dzieci zatrzymały się na chwilę. Dorośli utkwili we mnie wzrok. Znalazłam się w centrum uwagi; całą swą energię skupili na mnie zamiast na biednym dziecku. Gdy zjawiła się pielęgniarka, aby po raz ostatni wykąpać noworodka, wymknęłam się z sali, poszłam do administracji i powiedziałam, że rezygnuję.
Dziesiątki razy grałam przy łóżkach umierających dzieci; zawsze uważałam za przywilej, że muzyką niejako odprowadzam je na drugą stronę. Ale teraz było inaczej. Nie mogłam zgrywać Orfeusza, jeśli Max i ja tak usilnie staraliśmy się o dziecko.
Mój synek jest chłodny w dotyku. Kładę go sobie między nogami na szpitalnym łóżku i rozpinam niebieską piżamę, w którą ubrała go jakaś litościwa pielęgniarka. Kładę dłoń na jego piersi, ale nie czuję bicia serca.
Duérmete, mi niño, szepczę.
– Chciałaby pani trochę z nim pobyć? – pyta pielęgniarka, która go przyniosła.
Patrzę na nią.
– Mogę?
– Ile pani zechce – odpowiada. – No… – Nie kończy zdania.
– Gdzie leży?
– Słucham?
– Kiedy go tu nie ma. Gdzie leży? – Patrzę na pielęgniarkę. – W kostnicy?
– Nie. U nas.
Kłamie. Wiem, że kłamie. Gdyby leżał z innymi dziećmi, nie byłby lodowaty jak jesienny poranek.
– Chcę zobaczyć.
– Obawiam się, że nie możemy…
– Słyszała pani? – W głosie mamy pobrzmiewa władczy ton. – Zróbcie to, o co prosi.
Pielęgniarki patrzą po sobie. Jedna wychodzi na zewnątrz i wraca z wózkiem inwalidzkim. Pomagają mi zejść z łóżka i usiąść. Cały czas trzymam dziecko.
Max wiezie mnie korytarzem. Zza jakichś drzwi dobiega jęk rodzącej kobiety. Max przyspiesza kroku.
– Pani Baxter chce zobaczyć, gdzie leży jej syn – mówi pielęgniarka do koleżanki zza biurka, jakby to się rozumiało samo przez się. Prowadzi mnie za dyżurkę, obok regałów wypełnionych przyborami i stertami kocyków i pieluch. Za regałami stoi mała lodówka z nierdzewnej stali, podobna do tej, jaką miałam w akademiku.
|