|
Jak zareagowała Pani na wiadomość, że reżyserem Jasnych błękitnych okien będzie Bogusław Linda?
Sama o niego poprosiłam. Odmówił po przeczytaniu jednej z pierwszych wersji scenariusza. Nie poddałam się i posłałam chyba dziesiątą, dwa lata później. Tak bardzo się cieszę, że podjął wyzwanie.
Czy nie bała się Pani grać roli, która jest tak osobista? Jakiego rodzaju to było wyzwanie?
To nie jest osobista rola. Beata nosi to samo imię, bo w filmie pojawia się żart dotyczący brzmienia tego imienia. Na tym podobieństwa się kończą. Nie jestem gwiazdą, mam szczęśliwą rodzinę... Beata została bardzo precyzyjnie wymyślona. Począwszy od charakteryzacji, a właściwie jej braku, skończywszy na stanach emocjonalnych, które mnie były czasem obce. Największym wyzwaniem w tej roli był kontakt z Bogusławem, który domagał się ode mnie środków aktorskich, których wcześniej nie używałam z prostego powodu: nigdy wcześniej nie zagrałam głównej roli w filmie fabularnym. Jestem mu wdzięczna, że tak wielu rzeczy zechciał mnie nauczyć.
Jakie emocje towarzyszyły zdjęciom? Co w nich było najtrudniejszego?
Półtora miesiąca zdjęć to był czas wielkiej koncentracji, słuchania każdego słowa reżysera, który pobłażliwy nie był i lęk czy uda mi się podołać zadaniu. Na tym planie nikt nie podnosił głosu. Bogusław stworzył niezwykłą ekipę. Kilkadziesiąt osób, których imiona i twarze pamiętam do dziś. Moją twarz widz zobaczy na ekranie, ale to dzięki ich ciężkiej pracy, dobrej energii, skupieniu i wsparciu mogłam tak maksymalnie się skoncentrować, żeby uzyskać efekt najbliższy wyobrażeniu reżysera. Kiedy Bogusław twardo egzekwował najwyższy stan emocji i nie było mi łatwo, zawsze znajdowała się w pobliżu czyjaś przyjazna dłoń, która pogłaskała po ramieniu. Nigdy nie zapomnę wzruszenia na plaży w Ustce, kiedy o zmierzchu padł ostatni klaps. Wiele razy usłyszałam, że zrobiliśmy niezwykły film.
|