Nazwisko Agnieszki Topornickiej jest doskonale znane polskim czytelniczkom, które kilka lat temu zaczytywały się w jej powieściach „Pierwsza osoba liczby mnogiej” i „Cała zawartość damskiej torebki”. Po krótkiej nieobecności autorka powróciła z nową powieścią. Jej trzecia książka - „Wakacje od życia” (wyd. Prószyński i S-ka) - to osobista i dowcipna opowieść rozgrywająca się między Nowym Jorkiem a New Jersey, między światkiem Polonii a światem amerykańskim, pełna celnych obserwacji obyczajowych oraz nostalgii za czasem, który minął. Zapraszamy do lektury wywiadu z Agnieszką Topornicką.
Nowa, główna bohaterka Pani najnowszej książki, robi sobie „wakacje od życia” i wyjeżdża do Ameryki. Pani ma za sobą podobne doświadczenia. Jak bardzo jest to dla Pani osobista książka i co oznacza tytuł powieści?
Na Amerykę zachorowałam jeszcze w podstawówce. Winne wszystkiemu były kino i książki. Chyba podświadomie szukając odtrutki na zgrzebność Peerelu, w wieku 15 lat przeczytałam wszystko, co było dostępne Hemingwaya, Steinbecka, Faulknera, Fitzgeralda, Salingera. Bez zrozumienia, rzecz jasna, w końcu moje doświadczenie życiowe było zerowe, a znajomość literatury w powijakach – ale tamta wrażliwość, nostalgia tamtych emocjonalnych pejzaży – zwłaszcza „Serce to samotny myśliwy” Carson McCullers – stała się częścią mnie, brakującym fragmentem układanki, którego nie potrafiłam wówczas odnaleźć w żadnej innej literaturze – do czasu, kiedy poznałam pisarstwo Virginii Woolf i Jamesa Joyce’a. Dlatego wybór anglistyki jako kierunku studiów był dla mnie oczywisty, tak samo, jak późniejsze starania o wyjazd do USA. Wyjechałam nie za chlebem, ani nie na „wakacje od życia”, ale do pracy. Nad sobą. Chciałam zanurzyć się w Ameryce, i zobaczyć, jaka jest naprawdę, czytać, oglądać, zwiedzać, doświadczać, do przesytu. Ta książka powstała z tęsknoty. Chciałam za wszelką cenę zatrzymać „moją Amerykę”, mieć namacalny dowód, że tamten czas, tamten świat, nie zniknął. „Wakacje od życia” to tytuł, jak zwykle w przypadku moich książek, niejednoznaczny. Ameryka z pozoru podarowuje moim bohaterom przedłużenie beztroskiej młodości, coś w rodzaju trwania w zawieszeniu, „życia na brudno”, a tymczasem okazuje się, że ono dzieje się, jak to życie – tu i teraz, i jak najbardziej naprawdę. Przygody Nowej częściowo odzwierciedlają moje – faktycznie opiekowałam się autystycznym chłopcem, a rodzina, do której trafiłam, była cudownie niestereotypowa – ale wykorzystałam też opowieści zasłyszane od przyjaciół-imigrantów; natomiast sama Nowa – wyłączając jej specyficzną wrażliwość – jest tak różna ode mnie prawdziwej, jak to tylko możliwe.
Bohaterka książki styka się z najróżniejszymi dziwactwami amerykańskiego życia. Jej „wakacje od życia” pełne są myśli, smaków i obrazów. Które z nich są dla Pani najważniejsze? Z czym po latach kojarzą się Pani najbardziej Nowy Jork i Ameryka lat 90.? Co wspomina Pani najczęściej i z sentymentem?
Nowy Jork i pustynie Kalifornii. Nowy Jork kocham za to, że każdy może tam być tym, kim chce. Dosłownie. Jeśli chcesz być kloszardem, Antygoną w Nowym Jorku, proszę bardzo, nikt ci nie zabroni. Tak samo, gdy zechcesz zostać rekinem biznesu czy artystą; to drugie wymaga jednak trochę więcej wysiłku. Nowy Jork to miasto imigrantów, tam każdy jest inny, a jednak każdy czuje się u siebie. Tamten czas – sprzed tragedii 11 września 2001 – kojarzy mi się z beztroską, ekscytującą niepewnością jutra, nieustającą przygodą, i śmiechem do bólu brzucha; także z dużą ilością alkoholu wypitego w towarzystwie fantastycznie różniących się ludzi, jakich nigdy nie spotkałabym w Polsce. Kiedy ojczysta rzeczywistość mi dopiecze, wyobrażam sobie, że znowu jestem w kalifornijskiej Dolinie Śmierci, jednym z najpiękniejszych i najbardziej metafizycznych miejsc, jakie odwiedziłam w życiu; albo spaceruję po Manhattanie z kubkiem kawy na wynos; jest późne letnie popołudnie, długie cienie kładą się na chodnikach, a z czyjegoś otwartego okna dobiega „Cantaloop” Us3…
Oswajając amerykańską rzeczywistość, Nowa przygląda się innym młodym imigrantom z Polski, pozornie szczęśliwym, choć tak naprawdę skrzywionym emocjonalnie i zwyczajnie samotnym. Nowa także będzie musiała wreszcie ruszyć naprzód i zmierzyć się z własnymi lękami. Czy tak do końca można wyleczyć się z polskich kompleksów?
Nie sądziłam, że to możliwe, ale życie pokazuje, że jednak tak. Najlepszym przykładem jest przecież pokolenie obecnych dwudziestoparolatków. Oni naprawdę nie kłaniają się nikomu. Są wykształceni, pewni siebie, znają języki obce na poziomie, jaki my osiągaliśmy po studiach filologicznych, swobodnie poruszają się po świecie, wśród najrozmaitszych kultur. Dla mnie, produktu mieszanego, komunistyczno-kapitalistycznego, wciąż nie do końca wolnego od owego polskiego kompleksu, jest to zjawisko fantastyczne, w każdym znaczeniu tego słowa. Ci młodzi po prostu robią swoje, nie oglądając się na innych – tak samo, jak młodzi Francuzi, Niemcy, czy Amerykanie; my, pokolenie 40-50-latków, nieustannie martwimy się, co powie o nas świat. Chociaż wydaje się, że po „naszym Euro” przejmujemy się tym wszystkim – nareszcie – jakby zdecydowanie mniej.
Czytając „Wakacje od życia”, trudno oprzeć się wrażeniu, że to także współczesna wersja historii o Kopciuszku. Czy to słuszne skojarzenie?
W przypadku Kopciuszka wszystko dokonuje się niejako bez jej udziału – wróżka zamienia dynię w karetę, nędzne szmatki we wspaniałą suknię, a książę ulega, bo jakie ma biedak szanse wobec takiej skomasowanej, polakierowanej kobiecości. Nowa, żeby zdobyć to, czego pragnie, musi pokonać samą siebie, zmierzyć się z własnymi lękami, pozwolić sobie samej na transgresję; jeśli jest Kopciuszkiem, to raczej postmodernistycznym, który zdobywa swojego księcia dzięki własnej odwadze, a nie dlatego, że jest gotowym, biernym produktem do wzięcia, ma zgrabne stopy i jest miła. Sam książę Nowej też jest pięknie wyewoluowanym mężczyzną lat 90. – wrażliwym, wyrozumiałym, introspektywnym, autoironicznym; bardzo do polubienia przez najbardziej wymagające kobiety.
Co nowego i zaskakującego, a co znajomego odnajdą w „Wakacjach od życia” czytelniczki Pani wcześniejszych, świetnie przyjętych powieści „Cała zawartość damskiej torebki” i „Pierwsza osoba liczby mnogiej”?
„Wakacje od życia” to książka, którą nosiłam w sobie od wielu lat. Czułam, że muszę ją napisać, ale wszystko wciąż wydawało się zbyt świeże; niezbędny do pisania emocjonalny dystans długo nie nadchodził. Pewnego dnia zrozumiałam, że jeśli chcę wrócić do „mojej Ameryki”, to nikt mi w tym nie pomoże. Muszę sama; i napisałam pierwszy rozdział. Pozostałe otwierały się przede mną, jak kadry w filmie. Nowa jest młodsza, niż bohaterka poprzednich moich powieści, a jednak wydaje się dojrzalsza – więcej przeżyła; odzwierciedla to język całej powieści, bardziej przemyślany, refleksyjny, ale też – jak sądzę - dowcipny. Bardzo polubiłam też przyjaciół Nowej; nie chciało mi się z nimi rozstawać. Mam wielką, chyba wyczuwalną słabość do Hansa. Ciekawą postacią jest też B., która jest przykładem na to, że prawdziwa przyjaźń wiele wybacza i toleruje, bo korzyści mimo wszystko przewyższają straty. Powraca też, chociaż nie bezpośrednio, a między słowami, motyw znany z moich poprzednich książek: podobne energie się przyciągają. Nawet przez ocean.
Źródło: Prószyński i S-ka