że najczęściej dopada dopiero wtedy, kiedy się przeczyta, co się napisało. Jeśli człowiek ma jeszcze w sobie odrobinę krytycy-zmu, niejednokrotnie powinien wtedy pytanie „po co?” po-przedzić symbolicznym słownym wezwaniem matki.
Po tym jednym przychodzą następne: „do kiedy?”, „dla ko-go?”, „za ile?”. Autor musi wyznaczyć jakiś cel swojej twór-czości. Może to być literacka Nagroda Nobla, ale nie radzę, bo to często dzieło przypadku. Może się okazać, że Nobla nie dostaniemy tylko dlatego, że nie mieliśmy szczęścia do tłumaczy, a członkowie Komitetu i Akademii nie znają na tyle języka, w którym tworzymy, żeby docenić kunszt dzieła. „Drack jag i Spała, sov jag i Piła” nie brzmi tak samo, jak „Pi-łem w Spale, spałem w Pile”. W szwedzkim tłumaczeniu nie ma już tego dźwięku mazowieckiej kuźni, szerokiego oddechu pól obsianych żytem i gaworzenia gęsi, którym na tej szczę-śliwej ziemi grozi, co najwyżej, oskubanie z pierza.
No więc, jeśli nie Nobel, to co? Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. To znaczy miałem. Na szczęście niedawno przeczytałem w gazecie tekst o autorze światowych bestselle-rów Jamesie Pattersonie, który podpisał kontrakt z wydawnictwem Hachette i „zobowiązał się do stworzenia 17 książek w ciągu dwóch lat; 11 z nich to powieści sensacyjne dla dorosłych, a sześć – powieści młodzieżowe. Ma za nie otrzymać 150 mln dolarów”.
Artykuł Bestseller to ja wyciąłem, cytowany wyżej fragment zaznaczyłem na zielono, dopisałem czerwonym flamastrem „DO ROBOTY, DURNIU!!!” i powiesiłem przy komputerze. Policzyłem. Nie muszą być przecież grube – tak do 300 stron. Odjąłem święta, bo przecież nie wypada pisać 11 listopada czy w Boże Ciało, założyłem tydzień choroby w roku i tydzień urlopu (wiem, że mało, ale trzeba się sprężyć, a potem będzie za co wypoczywać). Wyszło po siedem stron dziennie. Dam radę.
Dziewczyna z końca pętli to będzie powieść o kobiecie, która wraca wcześniej z pracy i przyłapuje męża na oglądaniu kon-certu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2011. Pojawi się też tajemnicza postać, którą bohater będzie widywał zawsze o tej samej po-rze na końcu pętli tramwajowej, tuż przy barze Burza. O, pro-szę, już jest nawet pomysł na refren piosenki do filmu, gdyby ktoś (w co nie wątpię) chciał to kiedyś przenieść na ekran:
Tuż przy barze Burza
Czarna kwitnie róża,
Kim jesteś,
Dziewczyno z końca pętli?
Piętnaście następnych jeszcze nie wiem o czym będzie opo-wiadało, ale siedemnasta będzie o facecie, którego żona przy-łapuje na oglądaniu koncertu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2013.
To w przyszłości. A na razie proszę sobie poczytać to, co mi się uzbierało. Dokładnie od 13.09.2006, bo wtedy pojawił się pierwszy mój wpis na „Blogu niecodziennym” Wirtualnej Pol-ski. Większość zamieszczonych tutaj tekstów to te z Internetu, ale są również takie, które drukowałem w papierowych gaze-tach. Wszystkim przerażonym objętością tej książki chciałbym się wytłumaczyć – to pięć i pół roku regularnego pisania, co tydzień tekst na blogu i w białostockim „Kurierze Porannym”, raz w miesiącu coś dla policjantów („Policja 997”), dla męż-czyzn („Prime”), od niedawna dla lekarzy („Gazeta Lekarska”). No i uzbierało się. A po co to wydawać? Bo jakoś ciągle nie wierzę Internetowi. Boję się, że kiedyś ktoś wykręci bezpiecz-nik (bo jak świeci, to musi mieć bezpiecznik, a ekran mojego komputera świeci) i wszystko gdzieś zniknie. Co na papierze, to na papierze!
À propos papier. Dawno temu dostałem w prezencie czarną, podniszczoną teczkę z napisem: „Społem Koszalin w służbie narodu i kraju. Festiwal Piosenki Żołnierskiej Kołobrzeg 1974”. Od lat wkładam do niej różne „papiery firmowe”. Takie kartki z nadrukiem. Zabierałem z hotelu, znalazłem podczas po-rządków w redakcji, ktoś mi dał jako notatnik reklamujący fir-mę. Pochodzenia niektórych nie jestem w stanie ustalić. Nie miałem też pojęcia po co mi te papiery. Ale się przydały. Przepisałem na nich ręcznie moje wiersze i piosenki, i dorzuciłem do tej książki. Wiem – prawdziwi poeci pisali na serwetkach… Jaki poeta taka serwetka!
I jeszcze sprawa tytułu. Wydaje mi się, że jest bez sensu. Najpierw wymyśliłem, potem zacząłem się nad nim zastana-wiać. Tylko „Blog” się zgadza. Ale jakoś się przyzwyczaiłem i żal mi było wyrzucić. Miałem nawet zamiar wmówić czytelni-kom, że sprawdziłem i okazało się, że zwłaszcza wśród ko-biet, ten mój blog ma „głośną, ale często nie najlepszą repu-tację, złą sławę” („osławiony” wg Słownika języka polskiego). Nie będę kłamał. Niczego nie sprawdziłem. A tytuł „Blog osła-wiony między niektórymi niewiastami i częścią mężczyzn”, chociaż już bliższy prawdy, nie podoba mi się. Niech już zo-stanie „Blog osławiony między niewiastami”. Nie ja pierwszy wymyślam takie tytuły. A „Żółta łódź podwodna”?
Jak nie będziesz grzeczny…
Zaczynając audycję, nigdy się nie wie, jak zareagują słuchacze. Czasem natychmiast odbiera się dziesiątki listów, nieraz długo czeka się na jeden komentarz. Ale to, co przeżyłem kilka dni te-mu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Otóż zapytałem radiosłuchaczy o to, czym (albo kim) byliśmy straszeni w dzieciństwie? Co słyszeliśmy najczęściej, kiedy rodzic zaczynał zdanie od: „jak nie będziesz grzeczny…”? Dostałem tyle listów, że kilka dni zajęło mi samo ich przeglądanie. Postanowiłem je zebrać i najciekawsze zacytować tutaj, bo to trzeba ocalić! Po-mysłowość ludzka w tej sferze jest nieokiełznana.
Duchy i dziwne stwory pod różnymi nazwami (Dziad, Kręcioł, Babok, Kumoch, Hapun) to normalka. Niektóre być może nawet naprawdę istnieją: „…mój wujek straszy swojego trzyletniego wnuka »babą z PGR-u«, która przyjdzie wypędzlować buzię tym, którzy kłamią” (Ola ze Szczecina). Można w tych opowieściach znaleźć projekcje własnych marzeń: „…babcia zawsze nas straszyła, że przyjdzie »Tytko« tudzież »Dytko« z »czerwoną pytką«. Po latach, gdy nasza wyobraźnia jest o wiele bogatsza, zastanawiamy się z siostrą, czy może czasem babcia – cokolwiek by to było – sama się tego wtedy bała, choć przypuszczamy, że mogła to być tylko kokieteria starszej pani…” (Artur z Mławy). Babcie, wydawałoby się mistrzynie świata w łagodności i czułości, pedagogiczna fantazja potrafiła ponieść daleko: „…straszak mojej babci: jeśli nie będziesz grzeczna, to przyjdą kurze płucka na pajęczych nóżkach i wciągną cię za obrazek…” (Ania). Wykorzystywali dorośli braki w wykształceniu kilkuletnich dzieci: „…połknąłeś pestkę – wyrośnie ci drzewo z brzucha (Boże, jak ja bałem się tych gałęzi wystających z buzi), piłeś wodę nieprzegotowaną – żaby w brzuchu się zalęgną – tutaj strach przed mówieniem i jednoczesnym pluciem żabami” (Marcin). Starali się zaimponować wiedzą: „Mój kuzyn był straszony serią bolesnych zastrzyków ugrzeczniających o nazwie cropidum punctatum” (Gosia); „Straszono nas Gembonem Matematykiem, który mieszkał na strychu, jadł suszone logarytmy, a z niegrzecznych dzieci wyciągał pierwiastki” (Józek); „Mój tata straszył wszystkich policją municypalną i jakąś bliżej nieokreśloną komisją. Efekt był taki, że losowania totolotka budziły ogromną panikę – w końcu występowała tam komisja gier liczbowych i totalizatora sportowego” (Hania). Można było w tych „strachach” znaleźć ślady poglądów politycznych osób straszących: „A mnie tatuś straszył, że jak będę niegrzeczna, to mnie zapisze do ZMS-u” (Anna z Tarnowskich Gór); „Córeczka moich znajomych straszona jest bolszewikami. Kiedyś w górach pouczała swojego małego kolegę: – Ty się wiatru nie bój. Bolszewików się bój” (Kasia). Starali się rodzice nawet taką sytuację wykorzystać do kształtowania gustu potomka: „Mnie straszono Demisem Roussosem. To nie żart. Zawsze wydawało mi się, że ten wielki pan z brodą przyjedzie do mnie…” (Daniel z Jeleniej Góry); „…przysłuchuję się dzisiejszej audycji i nie mogę się powstrzymać, muszę napisać o pomysłowości mojej mamy, która mnie i moje siostry straszyła, mówiąc: »idzie grupa Vox«. Rezultat był znakomity” (Natalia z Bydgoszczy).
Byli oczywiście Cyganie porywający dzieci (albo w łagodniejszej wersji – kupujący od rodziców, którzy sprzedawali te niegrzecz-ne), była czarna wołga. Opowieść o tym luksusowym pojeździe produkcji radzieckiej znam z własnego dzieciństwa. Jak mi do-nieśli słuchacze, potem też były „strachy motoryzacyjne”. Podob-no w latach dziewięćdziesiątych dzieci porywało białe audi. A teraz, jak ktoś zauważył, mogłoby porywać stare czarne bmw z odzianymi na sportowo młodzieńcami w środku.
Jeszcze raz przeczytałem zacytowane powyżej dowody przemo-cy pedagogicznej i postanowiłem jakoś zareagować. Napisałem coś, co może być odwetem na dorosłych. Drogie dzieci, jeśli będziecie kiedyś chciały postraszyć mamusię, tatusia, dziadka bądź babcię, nie zachowujcie się jak dorośli. Nie stosujcie tanich chwytów, nie wmawiajcie im, że porwą ich Cyga-nie czarną wołgą (bo jeszcze jedną na chodzie mają w Pabianicach). Nauczcie się tego wierszyka i recytujcie w sytuacji wyższej konieczności.
Jak nie będziesz grzeczny, to:
Z konta znikną ci złotówki,
Żmija cię ukąsi,
Przy wkręcaniu żarówki
Mały elektrowstrząsik,
Zaboli cię kolano
I zabraknie ci tlenu,
Córka ci wyjdzie za mąż
Za działacza PZPN-u,
Zgubisz ostatni grzebień
I ząb cię rozboli,
Ktoś naśle na ciebie
Najwyższą Izbę Kontroli,
A na koniec pół Lublina
Dowie się, że masz nieślubnego syna,
I nikt nie zapłacze nad twoim losem,
Nawet grupa Vox z Demisem Roussosem.
29 stycznia 2009
Paluszek i główka,
czyli żona rodzi
Dopiero kiedy zostaje się nauczycielem, widzi się, jak naiwnie brzmią różne uczniowskie wymówki. „Napisałem wypracowanie, ale go nie przyniosłem, bo tata wychodząc rano do pracy, nie znalazł papieru śniadaniowego, wyrwał kartki z mojego zeszytu i w wypracowanie zapakował kanapki”. Miałem kolegę, który wiecznie „miał babcię w szpitalu”. Wprawdzie potem się okazało, że nie kłamał, bo jego babcia była salową, ale dlaczego w związku z tym przynajmniej raz w tygodniu nie przychodził do szkoły?
Podejrzewam, że podobnie bywa z kierowcami zatrzymanymi przez drogówkę. Co tam podejrzewam, wiem. Przecież zdarzało mi się nie zauważyć, że jest się w terenie zabudowanym, i w związku z tym panicznie poszukiwać jakiegoś sensownego wytłumaczenia pośpiechu. Przypuszczam, że są kierowcy, którzy na przykład stosują metodę „Panie władzo, spieszę się, bo żona właśnie rodzi”. Oczywiście może się zdarzyć, że tę samą formułkę już drugi raz w tym tygodniu przedstawiają temu samemu policjantowi, co sugerowałoby albo wyjątkowo długi poród, albo bigamię (a za to chyba jest więcej punktów karnych niż za przekroczenie prędkości). Gdyby badania demograficzne oprzeć na wymówkach kierowców zatrzymanych przez drogówkę, mielibyśmy jeden z najwyższych wskaźników przyrostu naturalnego na świecie. Jednak przy odrobinie dobrej woli można uznać, że to nie zawsze są kłamstwa. Przecież kierowca nie mówi, że to jego żona rodzi. A statystycznie rzecz biorąc, w każdej minucie „właśnie rodzi” czyjaś żona. Tylko dlaczego tak pędzić do porodu cudzej żony? Panowie policjanci, nie wnikajcie tak szczegółowo w intymne sprawy kierowców. Przecież może się zdarzyć, że to wy będziecie musieli kiedyś szukać jakiegoś wytłumaczenia. Jestem chyba jednym z niewielu kierowców, którym tłumaczyła się drogówka. Naprawdę! Otóż jakiś czas temu zatrzymał mnie patrol z radarem (w języku użytkowników CB „złapały mnie misiaczki z suszareczką”). Wina była ewidentna, więc nie dyskutowałem, powiedziałem tylko:
– Przepraszam, panowie, trochę się rozpędziłem, ale to dlatego, że za pół godziny mam poprowadzić w radiu audycję z ministrem spraw wewnętrznych, premierem, prezydentem i sekretarzem generalnym ONZ na temat tego, dlaczego policja tak mało zara-bia i że natychmiast powinno się zrobić wszystko, żeby ją dofi-nansować. No ale trudno, jak nie zdążę, to zrobi za mnie kolega o służbie zdrowia.
Pan policjant wziął moje dokumenty, ale zauważyłem, że nie nimi się interesuje. Patrzy w radar i lekko puka w niego palcem. Po czym oddał mi dowód i prawo jazdy, zasalutował i powiedział, że mogę jechać.
– Jak to tak? Nawet bez pouczenia? – udałem zmartwionego.
– Nie powiem panu, o co chodzi, bo się pan potem będzie z nas w tych kabaretach wyśmiewał.
– Przysięgam, ani słowa.
– No dobra, to niech pan spojrzy na ekran radaru.
„941 km/h”. Byłem dumny. Z siebie i ze swojego samochodu. Pan policjant wyglądał na mniej zadowolonego ze stanu technicznego sprzętu, na którym pracuje. Nie oczekiwałem usprawiedliwienia. Bo co miał wymyślać? Że przez pomyłkę wzięli radar służby kon-troli ruchu lotniczego?
Dowiedziałem się, że toczą się przed sądami sprawy policjantów, którzy zbyt szybko ścigali uciekających przed nimi piratów dro-gowych. Na pytanie: „Dlaczego w terenie zabudowanym pędził pan za przestępcą z prędkością wyższą niż 50 kilometrów na godzinę?” spróbujcie odpowiedzieć: „Bo mam babcię w szpitalu, Wysoki Sądzie”. Może nie od razu wygracie, ale przynajmniej sprawa się przeciągnie, bo skierują was na badania.
Styczeń 2009 („Policja 997”)
W pierwszych słowach
mojego listu…
…zawiadamiam Was, że jestem zdrów, którego to zdrowia i Wam życzę. Tak się zaczynał każdy list, który tata wysyłał, będąc za granicą. I można powiedzieć, że to frazes, że wata słowna. Ale kiedy się z utęsknieniem czekało na jakąkolwiek wiadomość i zaraz po otwarciu koperty dowiadywało się, że tata szczęśliwie jest zdrów i szczerze nam tego zdrowia życzy, było to naprawdę ważne zdanie. Bo otwarcie, zagajenie, rozpoczęcie są najważ-niejsze.
Za każdym razem, kiedy przygotowuję się do rozmowy z gościem mojej radiowej audycji, najdłużej głowię się nad pierwszym pytaniem. Jeśli ono będzie dobre, to reszta jakoś pójdzie. Oczywiście przez wiele lat korzystałem ze skarbnicy wiedzy dziennikarskiej i zadawałem pytania typu: „Jak to się zaczęło?”, „Skąd pomysł na nazwę?”, „Skąd pan/pani czerpie pomysły?”. Wtedy zazwyczaj na twarzy rozmówcy pojawiał się wyraz smutku. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie bez złośliwości po raz setny odpowiedzieć na pytanie o źródło, z którego czerpie pomysły. Kiedy człowiek, przepraszam – dziennikarz, uświadomi sobie beznadziejność takich pytań, zaczyna silić się na oryginalność. I znowu najlepiej zilustrować to własnym przykładem. Sam tego nie pamiętałem, bo takie przeżycia łatwo wypieram z pamięci, ale przypomniał mi kolega ze studiów, że kiedyś zostałem wysłany przez radio na poważne sympozjum polonistów poświęcone twórczości Marii Konopnickiej. I takiemu najważniejszemu profesorowi, który napisał sześć książek poświęconych drugiej zwrotce Roty i wie, w którym momencie pisania Nocy złamała się poetce stalówka, ja, młody redaktor, bezczelnie zadałem pytanie: „Panie profesorze, co słonko widziało?”.
Szukając inspiracji, zajrzałem do książki Sami o sobie – zbioru wywiadów z ludźmi kultury, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przeprowadzała mistrzyni tego gatunku dziennikarstwa Krystyna Nastulanka. I trafiłem na perłę. Rozmo-wa z Tadeuszem Konwickim z 1964 roku. Mogła się zacząć od „czerpania pomysłów”, mogło być oryginalnie i obficie, na przykład: „Czy nie uważa pan, że literatura schodzi ze swego wieszczego diapazonu i zaczyna się przekwalifikowywać na pie-lęgniarza, łaziebnego, którego zadaniem jest troska o sfrustrowanego i umęczonego decybelami człowieka współcze-snej cywilizacji?”. Tymczasem pani Krysia (pozwalam sobie tak pisać, bo miałem szczęście Ją znać) zaczyna rozmowę z wybitnym twórcą od pytania: „Co słychać?”. No i dalej już się samo pięknie toczy.
Panowie, którzy w centrum miasta za kilka złotych chętnie popil-nują auta, intuicyjnie wyczuwają wagę zagajenia. I dlatego zwy-czajowe: „Popilnować?” poprzedzają rozluźniającym „Kierowni-ku”, „Prezesie”, „Mistrzu”. Zauważyłem, że dostosowują się do rosnących wymagań parkujących i konkurencji na rynku. Parę dni temu usłyszałem: „Popilnować, kierowniku? I czy ulotki wyj-mować zza wycieraczki, czy mają zostawać?”.
Ileż sympatyczniejsze byłyby nasze debaty publiczne, gdyby każda zaczynała się od takiego ludzkiego otwarcia. Interpelacja: „Panie Marszałku, Panie Posłanki, Panowie Posłowie, w pierwszych słowach mojej interpelacji zawiadamiam Was, że jestem zdrów, którego to zdrowia i Wam życzę…”. Gdyby w Konstytucji RP znalazł się przejaw takiego normalnego zainte-resowania zwykłym człowiekiem. No dobrze, może nie w preambule, ale na początku pierwszego rozdziału: Art. 1 – Co słychać? Art. 2 – Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. Art. 3 – Rzeczpospolita Polska jest demo-kratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Art. 4 – Ulotki wyjmować?
19 lutego 2009