|
Z włosami nie miała kłopotów, układały się same, siwiznę natomiast likwidowała w zaprzyjaźnionym zakładzie pani Kasi. Jej bujne kiedyś loki trochę się przerzedziły, lecz w porównaniu z taką Bronką, było nie było rówieśnicą, miała na głowie gąszcz. Nie nosiła już włosów do ramion jak kiedyś, tylko strzygła je krótko. Makijaż też był inny. Bez cieni na powiekach, bez kresek i różnych sztuczek, które każda elegancka kobieta ma w małym palcu. Od wielu lat przeszła na minimum: brwi bez henny, bo henna nieprzyzwoicie postarza, troszkę dobrego tuszu na rzęsy, odrobina różu na policzki, odrobina pudru i delikatna szminka na usta. To minimum zgodne było z zasadą, że twarzom dojrzałym, podobnie jak bardzo młodym, makijaż nie pomaga, ale wręcz szkodzi. Zapisując tę myśl, dodała uwagę: „Jest jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie”. Z czasem zapomniała, o jaką sprawiedliwość jej chodziło, ale i tak to spostrzeżenie wydawało się trafne, bo przecież jakaś sprawiedliwość w końcu jest, chociaż nie zawsze… sprawiedliwa dla tych, na których spadają plagi. Na Funię nie spadło nic aż tak bardzo poważnego, co można by nazwać plagą lub karą bożą, mimo to wciąż podkreślała, że jej życie było bardzo smutne i dramatyczne. Nawet swój pamiętnik tak właśnie zatytułowała: „Moje bardzo smutne i dramatyczne życie”. Wychodząc jednak z domu, nie myślała o życiu, tylko o tym, jak zaprezentuje się ludziom. A prezentowała się nieźle. Zrezygnowała z kolorów żywych i soczystych na rzecz pastelowych, unikała jak ognia czerni, szarości i barw ziemi, które może są praktyczne, ale postarzają nawet młode kobiety. Funia wyglądała jak elegancka dama. Mogła konkurować z Michasią, z tym że Michasia nie tylko wyglądała, ale też była najprawdziwszą damą, taką z urodzenia. Nawet złośliwa Jola nigdy nie powiedziała o niej „damulka” lub „pańcia”, a o Funi czasem tak mówiła. No cóż, Jola to Jola. Młodsza od Funi o dwadzieścia lat, wyglądała na starszą o dziesięć. Tak przynajmniej odbierała ją Funia i, kierując się miłością bliźniego, darowała drobne przytyki.
W gronie ośmiu alebabek, do którego to grona od roku należała też Funia, obowiązywał zwyczaj piątkowych spotkań. Czasem, w wyjątkowych wypadkach, spotkanie było przekładane na inny dzień, choćby na czwartek, jeśli to był akurat tłusty czwartek. Utarło się jednak, że w każdy piątek jedna z pań zapraszała do siebie pozostałe koleżanki na karty lub partyjkę kości, częstowała czym chata bogata, to znaczy kolacją na ciepło i obowiązkowo jakąś domową nalewką. Tak się złożyło, że wszystkie były amatorkami nalewek, choć piły różnie. Michasia ledwie moczyła usta, a Jola z Mundzią potrafiły wychylić po cztery kieliszki w ciągu wieczoru. Niewielkie co prawda, ale mimo wszystko. Sączenie drobnymi łykami to jedno, a wytwarzanie to drugie. Specjalnością Wery były nalewki owocowe, zwłaszcza na pigwie i aronii, Honorka lubowała się w ziołowych, Krysia natomiast przez cały rok pakowała do gąsiorka różne owoce, po to by na końcu błysnąć ratafią tutti frutti. Funia wyspecjalizowała się w likierach. Kawowy, choć pyszny, cieszył się mniejszą popularnością, ponieważ podnosił ciśnienie, dwa inne natomiast, różany i mleczny, zyskały prawdziwą sławę. Jedynie Bronka, odkąd zamieszkała w domu opieki na Nowomiejskiej, musiała zrezygnować z przyrządzania wybornej melonówki. Nie organizowała też przyjęć, co było całkiem zrozumiałe. Funia dotąd też nie zapraszała koleżanek do siebie. Wiadomo, ktoś, kto z konieczności zamieszkał u córki, i na dodatek nie bardzo się z tą córką dogaduje, nie będzie zaogniał sytuacji i przyjmował gości. Alebabki to rozumiały, tym bardziej że Funia nie uchylała się od udziału w przygotowaniach. Donosiła swoje wyborne likiery, a od czasu do czasu ukręciła jakiś sernik na zimno lub tort bez pieczenia, bo nie radziła sobie z kuchenką indukcyjną.
Obecność na piątkowych spotkaniach była obowiązkowa, chyba że na kogoś padła straszna grypa lub biegunka. Zdarzało się to rzadko. Wszystkie panie należały do dobrych przedwojennych lub tużpowojennych roczników i miały swoje ziółka, które ratowały je z niejednej zdrowotnej opresji. Na przeziębienie jeżówka lub pigwa z miodem, na podniesienie odporności korzeń żeń-szenia, i tak można by mnożyć i mnożyć.
Tego dnia spotkanie wypadało u Eweliny Mundeckiej, zwanej przez koleżanki Mundzią. Mundzia była założycielką i spiritus movens alebabek, zatem nic dziwnego, że czuła się za nie odpowiedzialna, przynajmniej na niwie towarzyskiej. Jeśli umawiały się do kina, załatwiała bilety, przypominała o ciekawszych wykładach na uniwersytecie i zebraniach koła emerytów. Sama udzielała się społecznie w paru różnych instytucjach, była kobietą ruchliwą jak mrówka, a na dodatek świetnie zorganizowaną. Nieraz ją pytały: „Jak ty znajdujesz czas na to wszystko?”. Uśmiechała się wtedy i odpowiadała: „W życiu nie znalazłam czasu jedynie na zamążpójście, więc nie miałam się kim wyręczać. Nauczyłam się czytać instrukcje, otwierać konserwy i osobiście płacić rachunki. Jestem dobrze zorganizowana, bo wszystko na mojej głowie”. Przytakiwały, choć nie trafiał do nich argument, że mężowie są po to, by się nimi wyręczać. Michasia Symurowa, dwukrotna rozwódka, miała własną teorię na ten temat. Mówiła: „Wychodząc za mąż, kobieta bierze sobie na głowę wielki i dożywotni obowiązek. Dzieci dorosną, a mąż najwyżej zdziecinnieje i zawsze jest koło kogo skakać. Ja na szczęście w porę się wycofałam”.
Funia zamówiła taksówkę, bo dawno już zrezygnowała z tłuczenia się autobusami po rozkopanych ulicach. Musiała się dostać z Wiejskiej na Chmielną, czyli z jednego końca miasta na drugi. Najwyraźniej prześladował ją pech. Nie dość, że taksówka wciąż trafiała na czerwone światła, to jeszcze na Okrzei utknęła w korku. Punktualna zwykle Funia zjawiła się ostatnia i została powitana chóralnym: „Ależ ty się dzisiaj guzdrałaś!”.
– Korki – wyjaśniła zwięźle.
– Gdzie? Chyba w domu przed lustrem – powiedziała z chichotem Jola.
– Na ulicach – wyjaśniła Funia, ucinając dalszą dyskusję.
Jola bardzo przywiązywała się do swoich żartów i powtarzała je w kółko, zaśmiewając się przy tym do łez. Nie miała za złe koleżankom, że jej nie wtórowały, wystarczyło, że sama się dobrze bawiła. Momentami bywała uciążliwa, ale jej wielkie zalety z nawiązką rekompensowały drobne wady. Niepisany statut alebabek wymyślony przez Mundzię stanowił, że panie nie wychowują się nawzajem i nie biadolą. Biadolenie, czyli narzekanie dla samego narzekania, często bez powodu, jedynie z nawyku, było surowo zabronione i groziło wykluczeniem z grupy. Nie były to czcze pogróżki. W ciągu piętnastu lat alebabki zrezygnowały z kilku osób, radząc im życzliwie, by znalazły sobie inne towarzystwo. Owszem, jeśli któraś miała kłopoty ze zdrowiem lub dopadły ją rodzinne przykrości, spokojnie mogła o nich mówić. Co kilka głów to nie jedna i alebabki z wielką chęcią niosły potrzebującym pomoc i wsparcie. Wykluczone było jedynie biadolenie, które prowadziło w ciemny zaułek i nie rozwiązywało niczego.
U Mundzi pachniało bardzo apetycznie. W piekarniku dochodziła zapiekanka. Jakaś nowa kompozycja z makaronu, karczku, pieczarek i jaj rozbełtanych ze śmietaną, a wszystko to doprawione startym serem i ziołami. Danie smakowało wybornie popijane pyszną porterówką, specjalnością domu. Bronka pogładziła się po brzuchu.
– No, no, maleńka, tylko się nie wygłupiaj – powiedziała czule. – Obiecuję ci, że to, co dzisiaj przesadzimy, jutro odpuścimy.
– Wątroba ci dokucza? – zainteresowała się Krysia.
– Tylko w piątki – odparła pogodnie Bronka. – W zakładzie trzymają mnie na diecie, bo to i cholesterol, i cukier… Co ja ci będę gadała, smarkulo! W przyszłym roku kończę osiemdziesiątkę, mogłabym cię po papierosy wysyłać, gdybym paliła.
– Wyślij ją, wyślij – roześmiała się Jola. – Nie kupi dla ciebie, to kupi dla siebie, przecież aż się trzęsie, żeby zapalić.
Krysia może nawet się nie trzęsła, ale skoro Jola przypomniała o paleniu, to wyszła na balkon, gdzie Michasia już oddawała się nałogowi. W gronie alebabek tylko one dwie paliły, więc jeśli pogoda była sprzyjająca, wyskakiwały co jakiś czas na zewnątrz, nie tracąc kontaktu z pokojem.
– W naszym wieku dycha w tę czy w tamtą stronę nie ma znaczenia – zauważyła Honorka.
– Jeśli o mnie chodzi, wolałabym dychę mniej niż więcej – zastrzegła Mundzia. – Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat to był piękny wiek. Cały dom sprzątnęłam i nie czułam zmęczenia. A teraz muszę sobie dawkować robotę, dzisiaj jeden pokój, jutro drugi, pojutrze trzeci. Ale powiem wam, że mimo wszystko nie zamieniłabym się na lata i na życie z żadną młodą kobietą. Walka o pracę, wieczne stresy, wieczne udowadnianie, że jest się najlepszą, i strach, czy jutro będę jeszcze miała co robić… Dajcie spokój, to już nie dla mnie!
– I nie żal ci, że na ulicy żaden mężczyzna nie spojrzy na ciebie z zainteresowaniem? – spytała Funia.
– Wystarczy pomóc losowi i będą się oglądać! – zapewniła Wera. – Wyszłam kiedyś ze szpitala od moich dziewczynek z paliatywnej, dojechałam do centrum i powiem wam, że dawno już nie budziłam takiego zainteresowania. Na placu Wolności co drugi… no, może co trzeci przechodzień gapił się na mnie z wielką ciekawością. Dopiero kiedy się potknęłam, zauważyłam, że wciąż mam na butach takie niebieskie, szpitalne ochraniacze. Ciekawe, co ci ludzie sobie myśleli? Że nie wyczyściłam butów?
– Buty to jeszcze nic! – Krysia zachichotała nieoczekiwanie. – Gdzieś tak w sierpniu wybrałam się rowerem do Reala na zakupy. Chodzę sobie między półkami, popatruję na czyste alkohole, bo tutti frutti dojrzewało w gąsiorku, i widzę, że faceci oglądają się za mną, mało oczu nie pogubią. Dobra nasza, myślę, jeszcze ze mną nie tak źle, jeszcze się podobam. Dopiero jakaś kobitka szepnęła mi do ucha, w czym rzecz. A to, widzicie, było tak: miałam na sobie szeroką spódnicę, wiał wiatr, więc tylny rąbek wsadziłam za pasek, żeby mi się kiecka nie wplątała w szprychy. Potem zapomniałam i chodziłam po sklepie z pupą na wierzchu.
– I tak miałaś szczęście, że nie oskarżyli cię o szerzenie pornografii – zauważyła z rozbawieniem Michasia. – A może oskarżyli?
– No co ty? Nie biegałam przecież z pornografią na wierzchu. Majtki miałam galante, z dłuższą nogawką, żeby się nie przeziębić.
– Bałaś się przeziębić w sklepie?
– Nie w sklepie, tylko na rowerze!
Zaczęły chichotać i prześcigać się w najdziwaczniejszych pomysłach, co można by jeszcze pokazać, gdzie i w jakiej sytuacji.
– Dobrze, że moje wnuki tego nie słyszą – mruknęła Michasia i dyskretnie otarła oczy.
Zaraz też poprosiła o skórzany kubek z kostkami do gry, żeby, jak się wyraziła, zakończyć zbereźną gadkę, która nie przystoi dobrze wychowanym paniom. Mundzia z pomocą Honorki uprzątnęła stół, podała notatnik i kości. Michasia poprosiła o głupopis, co było cytatem z prawnuka, i przygotowała kościany zapis. Niewiele to dało. Kobiety, niezależnie od wieku, lubią czasem pofantazjować na różne tematy, przy czym tematy nobliwe do fantazjowania się nie nadają. Nieśpiesznie rzucały kości, dobierały je do fula, strita, karety i nie przestawały żartować. Ładne było zwłaszcza to, że żartowały także z siebie.
Następne spotkanie wypadało u Joli. Należało to wyraźnie zaznaczyć, żeby panie czegoś nie poplątały i nie jechały w pośpiechu z jednego końca miasta na drugi. Parę razy już się tak zdarzyło.
– Nie powiem wam, co dostaniecie do jedzenia – zastrzegła Jola – bo tego jeszcze sama nie wiem. Zdradzę za to, co będziemy piły. Przepis kresowy mówi, że trunek ten należy sączyć naparstkiem, a kto z kieliszków popija, braki w wykształceniu zdradza.
– I bardzo fajnie! – ucieszyła się Honorka. – Mam w domu jakiś stary naparstek, to przyniosę. W końcu nie po to kończyłam studia, żeby na starość obnosić się z lukami w wykształceniu. Tegoroczna ta żenicha?
– Też coś! – prychnęła Jola. – Dwuletnia, dobrze wyleżakowana.
– A może przy okazji którąś z was wyswatamy? – Michasia się roześmiała.
Wszystkie panie doskonale wiedziały, że Jola robi wyborną nalewkę z owoców dzikiej róży, którą w jej rodzinnych stronach zwano żenichą kresową. Nazwa nie była przypadkowa. Rodzice panny młodej częstowali żenichą swatów, a Jola nastawiała trunek według przepisu swojej babki, i to specjalnie dla koleżanek. O swataniu raczej się nie mówiło, chociaż z wyjątkiem Honorki i Krysi pozostałe panie były wolne: cztery wdowy, jedna panna, jedna rozwódka i jedna nieokreślonego stanu cywilnego, ale jak najbardziej samotna.
– Możemy ciebie wyswatać – podpowiedziała Funia.
Michasia zamachała gwałtownie rękami. Była już dwa razy mężatką i nie przejawiała ochoty, by ryzykować po raz trzeci. Dosyć miała kłopotów z drugim byłym mężem, który co jakiś czas dawał o sobie znać, choć wcale za nim nie tęskniła.
– Nie, nie – powiedziała. – Samodzielność jest zbyt piękna, by z niej dobrowolnie rezygnować. Dobra, dobra – zreflektowała się – a pamiętacie o tulula palala?
Pamiętały wszystkie, tylko z samego pamiętania nic jeszcze nie wynikało.
|