|
W domu po południu przebywały kobiety na rentach i zasiłkach, starcy, bezrobotni i kilku niebieskich ptaków. Po trzech bezowocnych godzinach rozpytywań Paz wiedział tyle samo co na początku. Raz zaproponowano mu seks, dwa razy narkotyki i raz szklankę mrożonej herbaty. Skorzystał tylko z ostatniej propozycji, złożonej przez sześćdziesięcioośmioletnią panią Meagher. Mieszkała z dwójką wnuków, ośmiolatkiem i czternastolatka, które były w szkole. Ich matka zmarła na aids, ale dzieciaki, Bogu dzięki, nie chorowały. Może jeszcze ciasteczko? Z okien jej mieszkania rzeczywiście dobrze było widać kuchnię Deandry Wallace. Ale staruszka nie widziała niczego. Wzrok, panie, już nie ten. Zapowiedziawszy, że wpadnie jeszcze raz, po powrocie dzieci ze szkoły, Paz wyszedł od niej i kontynuował wypytywanie, które nic nie dało.
Wrócił do rozpalonego jak piec auta, pojechał do sklepu na Dwunastej Ulicy i kupił gotową kanapkę z szynką i serem oraz wodę Mountain Dew.
Przed sklepem stała grupa wagarowiczów w obowiązkowych uniformach: wielkich workowatych bojówkach, ledwie zakrywających włosy łonowe, uciętych sportowych koszulkach i drogich rozsznurowanych butach sportowych. Łudzili się, że w tych strojach wezmą ich za byłych więźniów, w ich oczach kwiat społeczeństwa. Minął się z nimi, gdy wchodzili do środka, żeby zwędzić trochę drobiazgów.
Paz nie przepadał za młodzieżą. Poprzednie pokolenie im podobnych dało mu się mocno we znaki, tak samo zresztą (bądźmy sprawiedliwi) jak ich kubańskie sobowtóry. Ale kiedy wziął się do jedzenia, stracił resztki współczucia dla sklepikarza. Kanapka okazała się nieświeża, wilgotna, smakowała jak glina, a woda była ciepła. Nie przejął się nawet, kiedy chłopcy ze śmiechem wysypali się ze sklepu z zakoszonymi torebkami chipsów kukurydzianych i M&M. Gdy wyrzucał niedojedzony lunch do śmieci, przypomniał mu się fragment wiersza:
Nie nienawidzę tych, których zwalczam,
Nie kocham tych, których chronię.
Skierowało to jego myśli ku kobiecie, która go tego wiersza nauczyła, i ruszył na południe.
|