|
Aż nagle mama pobladła i z krzykiem rzuciła się pędem do geru. Magi, Nara i ja, wszystkie zapomniałyśmy o Ojunie.
Siedziała w kucki przy piecu, zajęta woreczkiem Magi z owczymi kostkami, które układała w rządek i dłubała nimi w ziemi. Tak twierdziła mama, bo kiedy przyszłyśmy my, Ojuny wcale nie było widać, tylko z objęć mamy dobiegał rozdzierający wrzask, a jej ramiona były zupełnie białe, pozbawione krwi, tak kurczowo przyciskała do siebie dziecko.
Tato przyjechał następnego dnia rano, przed gerem znalazł babcię przykrytą skórą, a w środku pięć kobiet zbitych w kupkę na jednym łóżku. Mama razem z tatą przenieśli babcię na nasze miejsce na zboczu, trochę na wschód od geru, i tam ją zostawili. Kiedy wybraliśmy się w to miejsce po czterdziestu dziewięciu dniach, nic już z niej nie zostało. Wtedy Ojunę po raz pierwszy zostawiliśmy w domu samą, bo kiedy tato po drodze wymówił imię babci, to tak mu się zaczęła wyrywać, że musiał ją postawić na ziemi, i pędem pognała z powrotem do geru, jak szczeniak, któremu ktoś dał kopniaka.
Kiedy później pytałam Ojunę, co się wtedy stało, to chociaż była już duża i przybyło jej rozumu, też nic nie powiedziała. Ale jak tatę nadział na rogi byk i tato przyszedł do domu, przytrzymując sobie brunatnoczerwonymi rękoma rozharatany brzuch, to pamiętała bardzo dobrze. A zdarzyło się to tylko parę tygodni później. Ojunie nie można wierzyć, tak samo jak naszej mamie. Zawsze ze sobą trzymały. Aż do maminej śmierci.
Fragment książki Petry Hůlovej "Czas czerwonych gór". Patronat medialny nad książką objął portal ByćKobietą.pl. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. w serii "z miotłą".
|